W roku 2017 Monika Strzępka wystawiła w Teatrze Polskim w Poznaniu sztukę "K" Pawła Demirskiego - miała ona objaśnić fenomen kariery politycznej Jarosława Kaczyńskiego. Nawet się do tego celu, moim zdaniem, nie zbliżyła. Zarazem rozczarowała antypisowską do białości, poznańską publiczność niedostatecznym atakiem na głównego bohatera i symetrystycznymi wycieczkami pod adresem Donalda Tuska i Unii Wolności. Była tam scenka, z której duet Strzępka-Demirski nie wyciągnął skądinąd w innych fragmentach sztuki sensownych wniosków. Oto dziewczyna uosabiająca pokrzywdzoną część elektoratu przychodzi porwać Prezesa. Chce mu pokazać prawdziwe życie, którego on, zamknięty w żoliborskim mieszkaniu pod skrzydłami matki, podobno nie zna. I wtedy Kaczyński grany przez Marcina Czernika pyta całkiem celnie: "No dobrze, ale skoro ja nie znam życia, jak to się stało, że panuję nad umysłami?". Dyskusja o bajdurzeniu Przypomniała mi się ta sytuacja teraz, kiedy kolejne gawędy prezesa PiS na spotkaniach z wyborcami stają się tematem oddzielnej debaty. Kolejne liberalne autorytety dają odpór "bzdurom", jakie padają na niby zamkniętych, ale przecież transmitowanych przez telewizje kampanijnych imprezach. "Imaginarium prezesa: Co wynika z bajdurzenia Kaczyńskiego" - spytał w poświęconym temu fenomenowi artykule w "Polityce" Rafał Kalukin. Sam napisałem przed tygodniem tekst inspirowany opowieściami prezesa o alkoholizujacych się młodych kobietach. Podważyłem najcięższe oskarżenia wobec niego jako nacechowanie ideologią i polityczną taktykę. Kaczyński miał prawo opisywać zjawisko, które uważał za patologiczne. Opisywanie tego jako seksizm czy jako szykowanie nowej kampanii, tym razem przeciw kobietom, to absurd, próba zamykania nielubianym przez siebie politykom ust i zarazem operowanie spiskowymi teoriami. Nie zmienia to jednak faktu, że styl, w jakim zabrał się Kaczyński za komentowanie zjawisk, które go niepokoją, kojarzy się ze stylem zgryźliwego, wiekowego wujaszka "mającego za złe". Możliwe, że pozwala pozyskać innych kandydatów na wujaszków, pokoleniowo bliskich prezesowi PiS, ale oni są już dawno pozyskani. Innych prezes zmieniający się coraz bardziej w chodzący mem antagonizuje. Odnoszenie się do patologii tonem porozumiewawczego rechociku jawi się zresztą jako oferta mało poważna. Zdrową reakcją na to może być nieufność. Jest też pytanie, czy Kaczyński miał rację. Ktoś, kto występuje jako samozwańczy "ekspert od wszystkiego", naraża się na gromkie "sprawdzam". Specjaliści od alkoholowych uzależnień potwierdzili twierdzenie polityka, że kobiecie łatwiej popaść w alkoholizm niż mężczyźnie. Za to związek między zaglądaniem do kieliszka i dzietnością uznali za wątpliwy. Nota bene te uwagi wywołały natychmiast dyskusję o porażce pronatalistycznych intencji rządu. Ludzie walczący z alkoholizmem przypomnieli też, że konserwatywny rząd nie robi nic, aby utrudnić Polakom dostęp do trunków czy zablokować ich reklamowanie. Po burzy, jaka wybuchła (opozycja zażądała nawet ukarania posła Kaczyńskiego w trybie dyscyplinarnym), bohater zdarzeń enigmatycznie tłumaczył, że jego celem nie było obrażanie kobiet. Nie wydaje się jednak, aby zmienił swój styl. Polega on między innymi na epatowaniu swoją staromodnością, a nawet pewnym odklejeniem od cywilizacyjnych reguł. Odrzucając pomysł wycofania się z gotówkowego obiegu pieniądza, prezes pochwalił się na jednym ze spotkań brakiem konta. Jeden z komentatorów spytał, czy swoje sejmowe pobory odbiera on, jako jedyny parlamentarzysta, w jakiejś specjalnej kasie. Ucieczka w ideologię Można odnieść wrażenie, że Kaczyński nie przejmuje się specjalnie poszerzaniem przepaści między nim i młodym, a może nawet i średnim pokoleniem. Postępuje więc wbrew każdemu podręcznikowi marketingu, który zaleca politykom nieantagonizowanie kogokolwiek bez wyraźnej potrzeby. W jego otoczeniu nie ma zapewne nikogo, kto by śmiał mu zwrócić na to uwagę. Partia jest jego autorskim produktem, a obyczaje w jej kierownictwie przypominają dworskie rytuały. W dawniejszych kampaniach wyborczych Kaczyński pojawiał się publicznie rzadko, rzadziej nawet niż w czasach bez kampanii. Jakby godząc się z tym, że jego styl nie musi być dla jego ugrupowania wartością dodaną. To się zmieniło w roku 2019. Okazało się, że w przestrzeni publicznej może być dużo Kaczyńskiego, a PiS wcale nie musi przegrać. Zasmakował więc w tym, w bizantyjskich spektaklach okadzania go przez wyznawców, ale w samej możliwości wygłaszania tych gawęd. Tyle że rok 2022 nie przypomina roku 2019. Wtedy PiS zdawał się mieć wiele osiągnięć, zwłaszcza w sferze transferów socjalnych. Dziś musi się tłumaczyć z trudności, w dużej mierze niezawinionych, ale cóż z tego? Kilka lat temu Kaczyński był tylko dodatkiem do różnych, nieraz ambitnych polityk. Dziś staje się daniem głównym. Z wszelkimi tego konsekwencjami. Bez wątpienia ucieka w ideologię. Tematy obyczajowe należą do jego żelaznego repertuaru, podobnie zresztą jak przestrogi przed niemiecką dominacją w Europie, i przed opozycją przedstawianą jako narzędzie w rękach Berlina. Czasem potrafi zaskoczyć. W Bielsku-Białej ocenił wybory do amerykańskiego Kongresu. Słusznie zauważając, że nie powiodła się wizja republikańskiej wielkiej kontrofensywy, a w niektórych stanach demokratyczni wyborcy pompowali w prawyborach "radykałów" spod znaku Trumpa, żeby potem łatwiej ich pokonać w wyborach właściwych. W jego intencji była to przestroga przed ekstremizmem. Przed kim konkretnie? Przed Konfederacją? Przed Solidarną Polską? Ta wypowiedź miałaby większy sens, gdyby sam Kaczyński nie podbijał wieloma wypowiedziami bębenka prawicowego radykalizmu. Czym więcej ma czasu na swobodne gawędzenie, tym więcej pułapek przed nim. Czasem merytorycznie ma rację. W Częstochowie powiedział, że chrześcijaństwo jest właściwie jedynym spójnym systemem wartości chroniącym przed nihilizmem. Został zaatakowany, także przez liberalnych katolików za to, że podobno dzieli społeczeństwo i przyznaje swojej religii monopol. Ale przecież niczego nowego od Dekalogu nikt nie wymyślił, nawet jeśli niektóre jego punkty, zwłaszcza przykazanie szóste ("nie cudzołóż") podlegają dziś różnych rewizjom. Tyle że jego wnioski brzmiałyby lepiej, gdyby je opatrzył rytualnymi zapewnieniami, że docenia ludzi, którzy nie wierzą w Boga, a jednak zachowują bezbłędny pion etyczny. Kaczyński z lat 90. tak by powiedział. Dziś tego typu werbalna dyplomacja jest mu obca. Ile takie wpadki mogą kosztować? Pół procenta? Procent? Być może niezbędny do zachowania większości. Wciąż jest magikiem To wszystko prawda i jeśli wokół Kaczyńskiego jest ktoś, kto ma ambicje spin doktora, powinien mu próbować to jak najszybciej wytłumaczyć. Co powiedziawszy, wrócę jednak do początku swojego tekstu, do pytania ze sztuki Demirskiego. Fakt, że PiS zachowuje wciąż, przy gigantycznej liczbie wpadek, bynajmniej nie tylko wizerunkowych, stabilne trzydziestokilkuprocentowe poparcie, to fenomen. Zwłaszcza gdy w tylu środowiskach utożsamianie się z nim to symbol obciachu, a poważni intelektualiści posuwają się do wizji delegalizacji dziś rządzącej partii. A przecież tak naprawdę choć teraz dostajemy prezesa w zwiększonych dawkach, jego wady, dziwactwa, archaizmy znane są od bardzo dawna. Najwyraźniej jego zasadnicza oferta okazała się mocna, trwała, nawet gdy jej różne skutki nie działają już jak kiedyś. Zwłaszcza w zderzeniu z całkowitą lub częściową erozją takich dawnych gigantów jak AWS czy SLD, zużytych rządzeniem. Można zaryzykować nawet twierdzenie, że także fenomen Donalda Tuska jako najważniejszego rywala Kaczyńskiego jest po części dziełem tego ostatniego. Są awersem i rewersem, zrośli się ze sobą. Co tu jest kluczem najistotniejszym? Przełamanie klątwy niemożności finansowania różnych celów i przedsięwzięć? Czy zapewnienie poważnym grupom społecznym satysfakcji godnościowych. Powiązanych naturalnie z mocno spiskową redefinicją polskiej transformacji. W tym sensie anachroniczny wujaszek nawet dziś pozostaje cudotwórcą. A że równocześnie szkodzi swojej własnej magii... Cóż, polityka nie takie paradoksy widziała. Tego recenzenci typu Kalukina już nie zauważają. A opozycja wciąż nie odrobiła tej lekcji.