Podręcznik nowego przedmiotu historia i teraźniejszość do pierwszej klasy liceum autorstwa prof. Wojciecha Roszkowskiego jest od kilku tygodni przedmiotem coraz ostrzejszej kontrowersji politycznej. Zaczęło się od krytyk prasowych. Potem głos zabrał lider PO Donald Tusk (na temat kilku zdań w tej książce). I poszło. Dziś organizuje się nacisk na szkoły poprzez rodziców, żeby użyły innego podręcznika na zajęciach (podobno drugi został dopuszczony, chociaż na niespełna dwa tygodnie przed początkiem roku szkolnego pozostaje to kwestią niejasną). A progresywne organizacje montują pozwy sądowe przeciw profesorowi, właśnie w związku z tymi kilkoma zdaniami, na które zareagował Tusk i inni politycy opozycji. Chybiony przedmiot, zły podręcznik Na początek ogólna uwaga o całym podręczniku. Jestem jego bardzo krytycznym recenzentem. Opisywałem go krytycznie w kilku miejscach. Moje zdziwienie budzi zresztą sam przedmiot. W pierwszej i drugiej klasie szkoły średniej uczniowie mają się uczyć o historii po 1945 roku (właściwie do dziś), równolegle z historią starożytności, średniowiecza i nowożytności. Rozumiem argument, że nauczyciele się nie wyrabiali, że nie dochodzili do czasów po drugiej wojny światowej. Ale receptą być powinna redukcja tematów o starych epokach, albo dodanie godzin. Sytuacja, kiedy to w pierwszej klasie nasze dzieci będą zaczynały od następstw drugiej wojny światowej, a w czwartej dochodziły do tej wojny, jest lekcją braku logiki. Zarazem można mieć wrażenie, że chodzi o to, aby jak najszybciej dostały kurs tej historii, która się nakłada na dzisiejszą politykę. Resort ministra Czarnka chce zdążyć z indoktrynacją? Tak to wygląda. Utwierdza w tym brzydkim podejrzeniu treść tej książeczki. Prof. Roszkowski to zasłużony autor dawnych podręczników historii najnowszej. Ale w międzyczasie zasmakował w eseistyce poświęconej przestrogom przed kryzysem moralnym współczesnego świata. I wplata w podręcznik swoje rozważania, nie dbając skądinąd o spójny wywód. Można rzec, że to zbiór dygresji, chwilami luźny strumień świadomości. Co dla podręcznika musi być zabójcze. Każdy, kto zetknął się ze szkołą (a ja poświęciłem jej cztery lata życia jako nauczyciel), wie, że młodzi ludzie muszą jasno wiedzieć, jakiej wiedzy się od nich wymaga. Czy mają być pytani z rozważań i opinii profesora, na przykład z tego, jakie zespoły rockowe mu się podobały, a jakie potępia? Próbować łączyć historią Są to na dokładkę rozważania bardzo zaangażowane po stronie jednej ze stron dzisiejszych sporów - powtórzmy: w opowieściach o czasach między rokiem 1945 i 1980. Tymczasem przedmioty humanistyczne wykładane w publicznych szkołach powinny możliwie skutecznie łączyć, a nie dzielić. Wiem, że to trudne. Ale trzeba próbować. W imię wzmacniania społecznych więzi i narodowej tożsamości. Gdy dotykamy tam tematów aktualnych, można by rzec nierozstrzygniętych, najlepiej byłoby ograniczyć się do zreferowania głównych dylematów i sporów. Lekcje powinny być w miarę możliwości przestrzenią konfrontacji różnych poglądów i ocen. Przykłady? Bardzo proszę. Profesor nie pominie żadnej okazji, aby rozdawać razy dzisiejszym przeciwnikom. Jest wielką sztuką wplecenie w zdarzenia lat 70. XX w. gromkiej krytyki współczesnych pokus federalizacyjnych w Unii Europejskiej. Albo przypomnienie o kryzysie polskości z koniecznym doczepieniem Donalda Tuska. A jemu się to udaje. Także język bywa całkiem nienaukowy. Z opowieści o tym, że Polsce (dzisiejszej, nie tej sprzed 1980 r.) należą się reparacje od Niemiec, dowiemy się, że innego zdania są "polskojęzyczne media". To przecież język politycznej propagandy. Nie tak się pisze podręczniki. One propagandzie służyć nie powinny. Takich przykładów jest mnóstwo, niemal na każdej stronie. Gdy dodać merytoryczny chaos, nie upierałbym się przy obronie tej "pomocy naukowej". Choć ciężko mi wydawać taki wyrok. Wojciech Roszkowski był dla mnie autorytetem już w latach 80., kiedy uczył nas prawdziwej historii w podziemnych wydawnictwach - jako Andrzej Albert. Przyznam szczerze, że recenzując podręcznik, akurat nie zwróciłem uwagi na fragment o "produkcji dzieci". Donald Tusk uznał to za zniewagę dla dzieci poczętych w następstwie techniki in vitro, i dla ich rodziców. Dziś ta formułka jest powtarzana powszechnie. Ostrożnie z homiliami! Zacytujmy stosowny fragment: "Wraz z postępem medycznym i ofensywą ideologii gender wiek XXI przyniósł dalszy rozkład instytucji rodziny. Lansowany obecnie inkluzywny model rodziny zakłada tworzenie dowolnych grup ludzi czasem o tej samej płci, którzy będą przywodzić dzieci na świat w oderwaniu od naturalnego związku mężczyzny i kobiety, najchętniej w laboratorium. Coraz bardziej wyrafinowane metody odrywania seksu od miłości i płodności prowadzą do traktowania sfery seksu jako rozrywki, a sfery płodności jako produkcji ludzi, można powiedzieć hodowli. Skłania to do postawienia zasadniczego pytania: kto będzie kochał wyprodukowane w ten sposób dzieci? Państwo, które bierze pod swoje skrzydła tego rodzaju 'produkcję'?". Mowa jest niekoniecznie o in vitro, możliwe, że o porodach z wykorzystaniem surogatek, a może i o rozmaitych technologiach przyszłości, jak choćby klonowanie. Minister Czarnek zapowiedział poprawienie tego fragmentu, ale zarazem zarzuca Tuskowi kłamstwo i nazywa je "łajdackim". Co ja na to? Ci którzy powtarzają, że to brak szacunku dla dzieci z in vitro, uznawanie je za ludzi gorszych, chyba nie mają racji. Widać tu raczej troskę o to, aby w przyszłości relacje wewnątrz rodziny nie uległy dehumanizacji. Donald Tusk to dziś jeden z polityków polskich najłatwiej posługujących się nieprawdą. Tak jest i tym razem. Zarazem to jednak dowód na moją wstępną tezę. Konkluzje związane z kontrowersjami światopoglądowymi powinny w szkole zapadać w następstwie dyskusji. Podręcznik powinien ułatwiać ich moderację. Kazania wygłaszane ex cathedra to pułapka, recepta na to, że ktoś uzna się za obrażonego. Profesor używa takich homilii w wielu miejscach podręcznika. Dodatkowo mogę dodać, że jeśli chce w ten sposób reklamować poglądy konserwatywne, to raczej wyrządza im krzywdę. I że jest to kompletnie nienaukowe, bo jaki to ma związek z opisywanymi czasami? Wszystko jest tu brakoróbstwem: wprowadzanie najpierw przedmiotu, a potem podręcznika w ostatniej chwili, siermiężne uzasadnienia, w których rzeczową dyskusję zastępowano krzykami, że atakują nas "lewacy". Zetknąłem się z opinią, że pisowskiemu MEN-owi nie chodzi wcale o pozyskanie młodych ludzi dla swojej narracji. Że celem jest zmobilizowanie starszych pokoleń do wojny światopoglądowej. Jeśli tak jest, to dowód na odrealnienie prawicowych polityków. Inną sprawą jest reakcja drugiej strony. Jak czytam recenzje zaawansowanych postępowców, to z kolei nie chciałbym, żeby oni pisali podręczniki dla polskiej młodzieży. Jeden przykład. Wręcz modelowy wydaje mi się rozdział 9. w części V zatytułowany "Problemy rasowe jako przyczyna buntu w USA". Z jednej strony dostajemy kiepski, jednozdaniowy opis tego, przeciw czemu buntowała się ciemnoskóra część ludności USA. Nie dowiemy się np., czym była rasowa segregacja. Z drugiej, profesor niemal zaczyna ten rozdział całkiem współczesną dygresją: "Dziś, w XXI w., uznaje się samo słowo 'Murzyn' za obelżywe. Chce się je wykreślić z dzieł literackich, zabrania się go używać, nawet jeśli nie ma najmniejszego kontekstu rasowego". Profesor pisze nie o tym, o czym powinien, ale ma rację. Lewicowi cenzorzy zarzucają jego podręcznikowi sam fakt obecności tam słowa "Murzyn". Funduje nam się lekcje języka, które szermują oskarżeniami o rasizm, nacjonalizm czy homofobię. Jak szukać tego co wspólne, choćby dla celów edukacyjnych, kiedy ludzkie umysły ogarniają różne rodzaje ideologicznego szaleństwa? Pojęcia nie mam.