Teraz wybuchł ze szczególną siłą. Robert Bąkiewicz i jego koledzy zagłuszali liberalnych mówców podczas demonstracji przeciw domniemanemu polexitowi zwołanej w ostatnią niedzielę przez Donalda Tuska. Natychmiast wytropiono (a właściwie przypomniano, temat wybuchał już wcześniej), że Stowarzyszenie Marsz Niepodległości dostało w ostatnim roku z tak zwanego Funduszu Patriotycznego 1,3 miliona złotych, a założone później Stowarzyszenie Straż Narodowa - 1,7 miliona. To za te pieniądze, wydawane pod nadzorem resortu kultury, zapewne kupiono urządzenia nagłaśniające. Zakrzykiwano przy ich użyciu między innymi weterankę powstania warszawskiego 94-letnią Wandę Traczyk-Stawską. Najpierw napiszę, co sądzę o samym incydencie. W demokracji zwyczaj kontrmanifestacji jest mocno utrwalony. Niedawno PiS zarzucano, że chce go zmianami w prawie o zgromadzeniach ograniczyć. Pani Traczyk-Stawska poradziła sobie z Bąkiewiczem sama (w stylu, w którym celują dziś wszyscy, czyli krzykiem i wyzwiskami). Skoro angażuje się w politykę, kupuje też jej brzydką kuchnię i jej piękna powstańcza przeszłość nie ma nic do rzeczy. Skądinąd nie podobają mi się też historyczno-polityczne obelgi, jakimi obrzucił ją Krzysztof Wyszkowski. I tak można bez końca. Polska polityka to korowód obraz i odpowiedzi na obrazy innymi obrazami. Cała demonstracja skrzyknięta przez Tuska, w pełni uprawniona w logice demokratycznej polityki, bazuje na lękach i przekłamaniach. Paniczny strach, w tym przypadku przed widmem polexitu, to skądinąd także jedna z najdobitniejszych cech naszego życia publicznego. A zarazem... Nie lubię ludzi od Bąkiewicza. Z wiekiem moja niechęć do retoryki, stylu i wizji świata narodowców, przy wielu zasługach ich politycznych protoplastów, nasila się. Byłem w tym roku po kilku latach na warszawskiej demonstracji pierwszego sierpnia, w rocznicę powstania, na Rondzie Dmowskiego. Zawsze była zdominowana przez tak zwanych prawaków, a jednak w okolicy godziny W. to towarzystwo raczej milczało. Teraz zmiana charakteru imprezy wydała mi się porażająca. Polityczne, całkiem doraźne monologi Bąkiewicza atakujące wszystkie kierunki polityczne poza jego własnym, zwłaszcza lewicę, i to nie tylko dawnych komunistów, niszczyły tkankę jedności narodowej do końca. A tego dnia bardzo jej potrzebujemy. Nie odpowiada mi poetyka Marszu Niepodległości. Pamiętam jak z Wiaduktu przed Mostem Poniatowskiego wrzucano do mieszkania petardę, bo nie podobała się wisząca w nim flaga. Nie sądzę jednak, aby to wystarczyło, aby wtórować lewicy w delegalizacyjnych krzykach. Pamiętam zresztą w jakim stopniu rząd Platformy Obywatelskiej finansował poukrywane pod rozmaitymi szyldami skrajnie lewicowe środowiska, które sprowadzały do Polski bojówki Antify. Każdy ma tu grzeszki na sumieniu, a niedawne mazanie przez ideowych rzeczników antyklerykalizmu po fasadach kościołów zwalnia mnie z dyskusji, kto zaczął, i kto jest gorszy. Te lamenty nad polityczną jednostronnością wsparcia dla narodowców odrobinę mnie bawią. Na ulicach tylko narodowcy Ciekawe jest co innego. Fakt, że kiedy tłumy euroentuzjastów dominują na ulicach, wychodzą naprzeciw nim jedynie narodowcy, to swoista porażka PiS. Ona trochę wynika z naturalnej konfuzji. Gdyby sam PiS skrzykiwał kontrmanifestantów, potwierdzałby tezę, że knuje polexit. Bąkiewicz nie ma takich oporów. Co i tak podsyca przekonanie drugiej strony, że obóz rządzący odsłania poprzez swoich zwolenników swoje prawdziwe oblicze. Ale przecież to nie dotyczy jedynie tej sytuacji. To środowiska narodowe wzięły w swoje ręce przed laty tradycję 11 Listopada, kiedy leżała ona, bezpańska, na ulicy. Dołączyło się trochę ludzi z innych ideowych parafii, ale widoczni byli przede wszystkim oni. I ciężko mieć o to do nich pretensję, choć nadali ogólnonarodowemu świętu zabarwieniu, przeciw któremu co roku się buntuję. Liderzy PiS przez lata oddawali im pole. Poza jednym rokiem, kiedy inicjatywę w organizowaniu obchodów przejął niby prezydent Andrzej Duda. Ale mariaż dwóch marszów był sztuczny. Co więcej, rządzącym nie starczyło wytrwałości, żeby podjąć wysiłek w rok później. Narodowców jest nie za wielu, ale są ruchliwi, zdolni do akcji bezpośrednich. Czasem takich, które bardzo mnie rażą, a czasem takich, które rozumiem - jak wtedy kiedy Bąkiewicz stawał z garstką kolegów w obronie postponowanych kościołów. Za to masowe uliczne poparcie dla PiS gdzieś się rozproszyło. W sondażach zwolennicy są. Ale ich nie widać, zostają w domach. To bardzo znamienne - Fundusz Patriotyczny jest prowadzony przez Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej. Kiedy pojawiły się oskarżenia o finansowanie bojówkarzy, odpowiedziano, że to tylko jedna z wielu inicjatyw, która dostała granty. Ale przecież szefem Instytutu jest prof. Jan Żaryn, znany i sprawny historyk, ale o sympatiach narodowych. Kiedy tę instytucję tworzono, minister Piotr Gliński, sam uchodzący za pisowskiego "liberała" (dawny członek Unii Wolności) powiedział, że wokół endeckich tradycji narosło tyle krzywdzących przekłamań, iż trzeba je prostować. Po to właśnie ten Instytut. Ale nie zabrano się przy pomocy publicznych środków za podobne rewitalizowanie innych tradycji, choćby tylko prawicowych. Chadeckiej, konserwatywnej czy piłsudczykowskiej. One były w polskich warunkach albo zbyt słabe, albo niedostatecznie wyraziste. Przedwojenna sanacja, do której skądinąd porównuje się twarde jądro PiS, to był pragmatyczny, wielonurtowy, choć zarazem autorytarny obóz władzy. Sympatie czysto konserwatywne są z kolei nazbyt elitarne, można by rzec "klubowe". Tym samym PiS skłonił się przed tradycją w jego własnych szeregach obecną, ale przez lata mniejszościową (sam Żaryn był przez jedną kadencję senatorem z listy Kaczyńskiego). Może faktycznie wygodnie jest mieć na swojej prawej flance takich zagończyków, którzy potem "spoważnieją". Skądinąd przy obecnej polaryzacji następuje pewne schodzenie się narodowców i pisowców. Choć nie jest prawdą, że Bąkiewicz, bezpartyjny i raczej niezainteresowany teoretycznymi rozważaniami, wykonuje czyjeś instrukcje, w co święcie wierzy opozycja. Zarazem ciężko powiedzieć, kto tu kim kręci. Nie jest też prawdą, jak opowiadała pani Traczyk-Stawska, że Bąkiewicz jest ortodoksyjnym wyznawcą prorosyjskiej myśli Dmowskiego. Tacy narodowcy istnieją, ale ci od Marszu Niepodległości powtarzają o sobie nawet, że są "niepodległościowcami". Tradycyjnemu endekowi nie przeszło by to przez gardło. Chyba w coraz większym stopniu czczą i wierzą w różne tradycje z prawej strony. Nie spisek, ale brzydka tendencja Rowy nie zostały zakopane między partiami. Podczas sejmowej debaty nad rzekomym polexitem narodowi politycy Konfederacji nadal wygrażali rządowi Morawieckiemu, że jest euroentuzjastyczny. Ale już w sprawie ochrony polskiej granicy przed imigrantami zaczęli obozowi rządowemu pomagać. Całkiem możliwe, że jeśli PiS nie zdobędzie w kolejnych wyborach bezwzględnej większości, pojawi się pytanie, czy te dwie, wciąż tak różne, prawice są w stanie się dogadać w sprawie koalicji. To żaden spisek, choć przeciwników rządu nie przekonam. To skomplikowany proces będący konsekwencją polaryzacji polskiej i światowej sceny politycznej. Czy polscy narodowcy będą bardziej naśladowcami Jobbika, walczącego na Węgrzech z prawicą głównego nurtu, czyli z Victorem Orbanem? Czy uznają logikę walki z euroentuzjazmem, przeciw otwartym granicom, w obronie Kościoła, za coś nadrzędnego? Ja ten proces rozumiem. Ale odbieram go z niechęcią. Więcej Bąkiewicza na prawicy oznacza politykę bardziej agresywną i mało rozumną. I małą pociechą jest fakt, że po drugiej stronie barykady jest tak samo. Dzisiejsza lewicowa, w pewnych kwestiach skrajna, Platforma Obywatelska nie ma nic wspólnego z tą z roku dajmy na to 2005. Choć Donald Tusk jest ciągle ten sam. Ale nie jest taki sam. Z Kaczyńskim będzie, już jest, tak samo.