Wywiad Jarosława Kaczyńskiego dla "Sieci" miał tytuł: "Dalej nie możemy się cofać". Wcześniej prezes PiS na jednym ze swoich ostatnich spotkań w tak zwanym terenie rzucił pod adresem Unii Europejskiej hasło: "Dosyć tego dobrego". Jeszcze całkiem niedawno pytany o pieniądze z tak zwanego Krajowego Planu Odbudowy słał sygnały uspokajające: "pieniądze będą". Teraz najwyraźniej rezygnuje z gry na czas. Stało się to w atmosferze narastającego zniecierpliwienia już nie tylko Solidarnej Polski. Znaczący politycy pisowskiego mainstreamu: Ryszard Legutko i Zdzisław Krasnodębski zaczęli się domagać twardości wobec unijnych organów. Gołym okiem zobaczyliśmy zresztą, że unijni urzędnicy, z Ursulą von der Leyen na czele, mnożą żądania najwyraźniej po to, aby tych pieniędzy Polsce nie dać. Robimy, co Unia każe Nie zauważa tego, ma się rozumieć, opozycja. Zgodnie z zasadą: wy mówicie czy robicie "A". My robimy lub mówimy zawsze "nie A". Donald Tusk rytualnie oskarżył Kaczyńskiego o zamiar wyprowadzenia Polski z Unii. Bartłomiej Sienkiewicz przestrzega przez zrywaniem z Zachodem - ma to służyć tylko Putinowi. Zatem nic nowego. Trudno się temu właściwie dziwić. Strata wielkich unijnych pieniędzy, kilkudziesięciu miliardów (przypomnijmy są jeszcze gigantyczne kary wynikłe z orzeczeń TSUE) ma być zdaje się jednym z ważnych tematów kampanii wyborczej. Izabela Leszczyna, posłanka Platformy, już zdążyła oznajmić, że kiedy opozycja wygra wybory jesienią przyszłego roku, te pieniądze natychmiast popłyną. Wszystkie popłynąć nie mogą. Część funduszów z Krajowego Planu Odbudowy już przepadła, jeśli traktować serio procedury. Ale sensem takich wypowiedzi jest teza zasadnicza: skoro my będziemy inni wobec Unii, nam Unia będzie dawać. To oczywiście potwierdza spiskowe teorie obecnie rządzących. W ich ujęciu nie toczy się żadna akcja na wymuszenie na Polsce praworządności, a gra na to, żeby Donald Tusk albo inny polityk opozycji został premierem. Nagle przestrogi Zbigniewa Ziobry (także polityków Konfederacji), że ten wielki plan finansowy to tylko środek nacisku na Polskę, zyskuje potwierdzenie. A złudzenia premiera Morawieckiego, którym sam kibicowałem, zostają sprowadzone do poziomu szkodliwych iluzji. Zacznijmy od tego, że pani Von Leyen naprawdę oszukała - rządzących Polską, ale też wszystkich Polaków jako odbiorców tych pieniędzy. Komisja Europejska narzuciła Polsce długą listę tak zwanych kamieni milowych, które same w sobie są mocno kontrowersyjne. Czy rzeczywiście Komisja Europejska powinna nam dyktować, jaki regulamin ma mieć polski parlament? A czy powinna aż tak drobiazgowo przesądzać wiele rozwiązań podatkowych i organizacyjnych dla polskiej gospodarki? Tu oczywiście można się zastanawiać, kto zawinił bardziej? Czy brukselscy urzędnicy? Czy urzędnicy polskiego rządu na czele z Waldemarem Budą, którzy przystali na to w tajemnicy także przed całym rządem i politykami Zjednoczonej Prawicy. W imię szybkiego sukcesu propagandowego, który nie nastąpił. Można też twierdzić, że w imię ogólniejszego ułożenia sobie stosunków z Unią, które wobec wojny za naszą wschodnią granicą mogą się szczególnie przydać. Tak się jednak składa, że akurat zapisy dotyczące likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego były dość precyzyjne. Można dyskutować, czy to w ogóle sprawa Komisji Europejskiej. Ale zostawmy już ten spór. Nie jest jednak prawdą, że polski rząd obiecał "przywrócenie zawieszonych sędziów do orzekania". Nie jest możliwe opisanie wszystkich, bardzo różnych przypadków dyscyplinarnych w ustawie. Obiecał stworzenie możliwości uchylenia decyzji Izby Dyscyplinarnej. I to w prezydenckiej ustawie jest. Nie obiecaliśmy też gwarancji reguły, że jeden sędzia ma prawo kwestionować uprawnienia innego sędziego. To skądinąd droga do kompletnego chaosu w wymiarze sprawiedliwości. Zastanawiam się, jak obecna opozycja zamierza postąpić z tak zwanymi "neosędziami". To jest już masa ludzi. Będzie czystka? A co z ich wyrokami? Można będzie je podważyć? Ale znowu zostawiając na boku kolejną dyskusję, tego w kamieniach milowych po prostu nie ma. Owszem, to się pojawia w wystąpieniach polskiej opozycji. O co chodzi Brukseli? Żądania Komisji Europejskiej zgodne są z logiką eskalowania kolejnych, w istocie zaporowych warunków. Takie warunki stawia wtedy, kiedy chce się partnera kompletnie wdeptać w ziemię, ośmieszyć. Albo wtedy, gdy nie chce się kompromisu, a zerwania. Staję w tej sprawie po stronie rządzących, co nie znaczy, że im we wszystkim przyznaję rację. Tak zwaną reformę sądownictwa uważam za nieudaną, dwuznaczną, w pewnych punktów istotnie naciągającą sędziowską niezawisłość do granic ostateczności. Jeśli w tym samym wywiadzie Jarosław Kaczyński zapowiada, chyba po raz kolejny tak jednoznacznie, pójście za kolejnymi pomysłami Ziobry, to jest zła wiadomość. Tak zwane spłaszczenie struktury sądów zapowiadane przez Kaczyńskiego to w istocie recepta na czystkę. Na przesuwanie niewygodnych czy nielubianych sędziów z miejsca na miejsca, ich degradowanie i szykanowanie. Zwracam jednak uwagę, że to jest konsekwencja tego, że kompromis z Unią się nie udał. Teraz dopiero brukselscy urzędnicy i sędziowie TSUE będą mogli krzyczeć o braku praworządności. Tyle że sami tę sytuację ułatwili czy sprowokowali. Słabością stanowiska Kaczyńskiego jest to, że nie przedstawia scenariusza owej nowej, twardej rozgrywki z Unią. Na czym to miałoby polegać? Na wetowaniu wszystkiego? Ale przecież unijny system nie daje ku temu aż tak wielu okazji. Zarazem postawi nas to w sytuacji zawodnika niepoważnego i niewiarygodnego. Rozstańmy się ostatecznie z wizją Polski organizującej takie czy inne koalicje w rodzinie unijnych państw. Takich "krzyków rozpaczy" nikt w tym świecie pełnym egoizmu nie docenia. Razi też uporczywe demonizowanie rzeczywistości. Kaczyński ma rację: Unia w wielu wypadkach jest narzędziem interesów niemieckich czy niemiecko-francuskich. Ale czy istotnie to jest zapowiedź jakiegoś imperium niemiecko-rosyjskiego? Za proste to. Jeśli prezes PiS ma taką wizję świata, a nie jedynie próbuje nieco topornej propagandy, to mu współczuję. Nie zmienia to faktu, że dotarliśmy do jakiejś granicy. Możliwe, że to eskalowanie żądań wobec Polski wynika z chęci pomocy polskiej opozycji w najbliższych wyborach. Ale przy okazji to są naprawdę kroki w kierunku zmiany Unii w organizm federalny, w niemal państwo. Jeśli Komisja Europejska zyska prawo do ręcznego sterowania polskim sądownictwem, to może tak naprawdę sterować wszystkim. Skądinąd podobne ruchy wykonywane są wobec innych państw - by przypomnieć wyroki TSUE podważające pozycję rumuńskiego Trybunału Konstytucyjnego czy ingerencje tegoż TSUE w system przyjmowania imigrantów na Litwie. Na koniec jeszcze jedna uwaga: rzecz cała ma kontekst wojenny. Unijne elity zabrały się za poprawianie ustroju Unii w momencie swojej mocnej kompromitacji wieloletnią polityką wobec Putina. Elit niemieckich dotyczy to szczególnie. I tu warto zerknąć na komentarz Jana Rokity, kiedyś polityka bardzo prounijnego, dziś z niepokojem obserwującego, co się dzieje w relacjach między Polską a Unią. Kaczyński może uprawiać propagandę. Rokita chyba pisze co myśli. Pisze w "Dzienniku Polskim": "Nikt tego zapewne nie jest w stanie policzyć, ale nic nie wskazuje na to, aby ze strony Unii Rosja poniosła szkody przekraczające 35 mld euro, czyli kwotę sankcji polskich. Mechanizm unijnej presji na Moskwę i Warszawę jest też dosyć podobny. Powtarzają: dostosujcie się do naszych żądań, a uchylimy sankcje. Tyle tylko, że w przypadku Rosji idzie o zatrzymanie agresji i mordów, zaś w przypadku Polski - o wymuszenie destrukcji wymiaru sprawiedliwości". Zderzenie tych dwóch faktów jest uderzające. Pytanie tylko, co przemówi bardziej do Polaków. Zła logika takiego dyktatu (nawet jeśli sprowokowanego niemądrymi reformami sądów zarządzonych kiedyś przez Kaczyńskiego i Ziobrę)? Czy strach przed utratą unijnych środków, naprawdę potrzebnych Polsce do rozwoju. Polacy wciąż są mocno prounijni. Wie to opozycja, dlatego bije na alarm. Tyle że ten dzisiejszy alarm skazuje opozycję na przyjęcie zasady, że Unia jest w każdej sprawie nieomylna, a nasza suwerenność zawsze do podważenia. Piotr Zaremba