Przyznam szczerze, że chyba żadnego tekstu w ostatnich latach nie piszę z takimi oporami, ba z niechęcią. A jednak czuję potrzebę wypowiedzi. Sąd Okręgowy w Warszawie przyznał Andrzejowi Pileckiemu, synowi rotmistrza Witolda Pileckiego, odszkodowanie w wysokości półtora miliona złotych. On zaś domagał się 26 milionów. Nie wiem, czy jest sens przypominania, kim był rotmistrz Pilecki i czego stał się symbolem. To człowiek na tyle odważny, że w roku 1940 na polecenie podziemia zdecydował się na pójście do obozu koncentracyjnego Auschwitz, aby udokumentować niemieckie zbrodnie i organizować tam ruch oporu. W roku 1943 zdołał z obozu uciec. Po Powstaniu Warszawskim znalazł się na Zachodzie, ale wrócił do Polski. Organizował konspirację. Warto jednak podkreślić, że wbrew stereotypowym ujęciom historii próbował na zlecenie rządu polskiego w Londynie doprowadzić do samolikwidacji powojennego podziemia, bo uważał, że prowadzi jedynie do strat. Aresztowany w roku 1947, torturowany, padł ofiarą zbrodni sądowej. Zabito go w roku 1948. Dziś jest bohaterem polityki historycznej państwa i całkiem słusznie. Czy powinien być powodem przyznawania jego synowi tak dużych pieniędzy? Jak przeliczać cierpienie? Zacznę od tego, że we mnie wątpliwości budziła już fala odszkodowań dla ofiar represji komunistycznych, zainicjowana przez polskie sądy w latach 90., kiedy powstała III RP. Zwłaszcza kiedy dotyczyło to ludzi, którzy w wolnej Polsce radzili sobie dobrze, ba, zawdzięczali swoje kariery temu, że kiedyś się sprzeciwiali, że siedzieli w więzieniach. Myślę tu zwłaszcza o świeżych weteranach konspiracji solidarnościowej. Zarazem, historia historii nierówna. Dostawali ekwiwalent jednak za swoje własne cierpienie. Byli wśród nich ludzie, którym więzienia i brak pracy połamały naprawdę kariery. Więc w tym przypadku nawet pewna nadgorliwość sędziów dawała się tłumaczyć. Nigdy tego nie komentowałem krytycznie. Ta historia, nie wdając się w rozważania o prawnych podstawach, jest jednak inna. I wniosek Andrzeja Pileckiego, i argumentacja jego prawników, i uzasadnienie sądu, mówi o zadośćuczynieniu za cierpienie. Jest to jednak cierpienie dawno nieżyjącego rotmistrza, nie jego rodziny. Syn miał w momencie stracenia ojca 16 lat (dziś ma 91). Z pewnością jego rodzinie, matce, siostrze i jemu samemu nie było łatwo, jak wszystkim rodzinom ofiar tamtych okrutnych represji. Ale o tym, o ewentualnych życiowych trudnościach, choćby o szykanach w szkołach czy później w pracy wobec sądowego powoda, w ogóle się w tym procesie nie mówiło. Czy potomkowie dziedziczą prawo do zadośćuczynienia za cierpienie po przodkach? Mam zasadnicze wątpliwości. Co więcej, jest dodatkowa okoliczność. Rodzina Pileckiego już raz dostała odszkodowanie - w roku 1990. Było to 500 milionów złotych - przed denominacją, więc nie była to suma tak astronomiczna, jak się wydaje na pierwszy rzut oka, ale jednak spora. Wtedy zapłacono wdowie, synowi i córce. Teraz siostra Andrzeja Pileckiego nie chciała uczestniczyć w kolejnych wnioskach. Mam wrażenie, choć piszę to niechętnie, że sprawca tego procesu wrócił do roszczeń, bo ma poczucie, że teraz jest odpowiednia koniunktura. Bo rotmistrz stał się patronem szkół i ulic, a nawet bardzo pożytecznego Instytutu upamiętniającego naszą historię. Bo kręci się o nim kolejne filmy. Osłabianie legendy Nawet rządowa prokuratura, zapewne uwzględniająca historyczne nastawienie swoich zwierzchników, oponowała, przypominając o poprzednim odszkodowaniu. Oczywiście można na to spojrzeć inaczej: stary człowiek zasługuje na wsparcie. Czy jednak udzielane w taki sposób? Kosztem podatników, w czasach szczególnych finansowych trudności i szczególnych potrzeb? Przypomina mi się uwaga Jezusa z Ewangelii. Mówił on, że kto odbiera za dobre czyny nagrodę na ziemi, a zwłaszcza kto się o nią sam stara, nie może liczyć na hojność w Niebie. W tym przypadku odpowiednikiem nagrody w raju jest legenda. Boję się, że przeliczanie cierpień, a poniekąd i zasług, Pileckiego na pieniądze, raczej szkodzi niż pomaga jego skądinąd w pełni uzasadnionej legendzie. A dzieje się to w czasie, kiedy takie legendy są przyjmowane przez sporą część Polaków z irytacją, jako przejaw pisowskiej wizji historii, a nie obiektywnej sprawiedliwości. Mnie się takie podejście bardzo nie podoba. Ale czy rodzina bohatera powinna ułatwiać osłabianie legendy? W necie natknąłem się na głosy (np. Piotra Strzembosza), że płacić powinien nie skarb państwa, a oprawcy. Na to można by się zgodzić, tyle że wszyscy uczestnicy procesu sprzed 75 lat nie żyją. Czy, jak napisał Strzembosz, z braku oprawców powinno się z kolei obciążać ich potomków? Nie ma na to odpowiedniej formuły prawnej i zresztą byłbym takiemu dziedziczeniu odpowiedzialności przeciwny. Owszem, dzieci ubeków i stalinowskich sędziów bywają dziś aktywne w rozmywaniu historycznej odpowiedzialności ich rodziców, a przez to i systemu, któremu tamci służyli. Ale przecież nie jest to żadna żelazna reguła. Owszem, państwa dziedziczą czasem niezałatwione zobowiązania. Ale chyba nie jednostki. To dotyczy także roszczeń dzieci za krzywdy rodziców. Powinny być ostatecznością, a na pewno nie powinny być zaspokajane dwa razy. Co napisawszy, dodam, że sędziów podejmujących podobne decyzje jakoś rozumiem. Dziś w Polsce wszystko jest spolaryzowane i upolitycznione. Jeśli nie chcieli uchodzić za wybielających dawny, naprawdę obrzydliwy system, zasłonili się tą sumą, jednak mniejszą od żądanej. Chyba to nie sąd powinien się zastanawiać, czy wybrał dobrą drogę.