Pozornie widzimy sytuacje podobne do tych z zeszłego roku. Ministerstwo Zdrowia znowu zaczęło alarmować z powodu gwałtownego wzrostu covidowych zakażeń. Minister Adam Niedzielski ogłosił, że wszystko dzieje się nawet szybciej niż przewidywały rządowe prognozy. Zarazem jednak widać niechęć rządu do decyzji lockdownowych, i to jest zasadnicza różnica wobec wiosny czy jesieni roku 2020. I bardzo słusznie. Rzadko mam okazję chwalić za coś ten rząd, ale tym razem pochwalę. Prof. Piotr Kuna z Polskiego Towarzystwa Chorób Cywilizacyjnych powiedział w Polsacie, że musimy się zacząć oswajać z myślą, że wirus covidowy z nami zostanie na zawsze. Zdaje się, że ekipa Mateusza Morawieckiego to pojęła, a atmosfera alarmu służy tylko i wyłącznie dalszemu zaganianiu Polaków do szczepień. Co także wydaje się uzasadnione. Mamy jednak wciąż mniejsze obłożenie szpitali i mniej zgonów niż przed rokiem - chyba dzięki zaszczepieniu ponad połowy społeczeństwa. Dodam od siebie, że jedynym ewentualnym powodem do nadzwyczajnych regulacji może być całkowita zapaść służby zdrowia. Dopóki mamy wolne łóżka w szpitalach, powinniśmy próbować żyć normalnie. Jeżeli jednak sytuacja zmusi rząd do jakichś nadzwyczajnych decyzji, powinny one w pierwszej kolejności dotyczyć niezaszczepionych. Rozumiem, że próbujemy się odróżniać od Włoch, Francji czy Grecji, gdzie uzależnia się od świadectwa zaszczepienia korzystanie z różnych usług. Rozumiem, zwłaszcza od kiedy dowiadujemy się, że wszystko wygląda nie całkiem tak, jak wirusolodzy przedstawiali nam przez wiele miesięcy. Osoby zaszczepione też mogą zarażać. Szczepionka jest barierą, ale przecież nie absolutną. Przykład sytuacji w Wielkiej Brytanii czy w Izraelu pokazuje, że nabywanie zbiorowej odporności nie ma jednego przebiegu. To wszystko prawda. Ale jeżeli stawką miałoby być chronienie nas przed paraliżem służby zdrowia, a co za tym idzie przed zapaścią życia społecznego, powinniśmy brać pod uwagę w pierwszym rzędzie nie zamykanie wszystkiego dla wszystkich - nawet w wymiarze lokalnym. Tu akurat zgadzam się z Jarosławem Gowinem, przestrzegającym, może dziś wciąż na wyrost, przed lockdownowymi pokusami nawiedzającymi polskich polityków, zwłaszcza obozu rządowego. Wszystko wskazuje na to, że zaszczepienie się chroni, nie idealnie, ale jakoś - choćby przed ciężkim przebiegiem choroby. W tej kwestii akurat statystyki nie kłamią. Dlatego powinniśmy się oswajać i być oswajani z jakimiś formami szczepiennego przymusu. Wiem, że jego przeciwnicy będą nas straszyli przestrogami przed "segregacją". Sam uważam taką "segregację" za ryzykowny eksperyment i chciałbym jej uniknąć. Niemniej uważam, że ona może się okazać mniejszym złem. Chcę mieć prawo bywania w knajpach i czekam na wymarzone teatralne premiery. Chcę, aby mój chrześniak, który właśnie poszedł do liceum, mógł spokojnie zapoznać się z nową szkołą i ukończyć ten rok szkolny nie za pośrednictwem komputera. Takich strat powinniśmy unikać. Jeżeli ceną za ich uniknięcie ma być odrobina przymusu, uważam, że powinniśmy się na niego zdecydować. Przy świadomości iluś dylematów, jakie będą temu towarzyszyły. Nic już nie będzie takie samo. Ale oglądanie się na ludzi kierujących się irracjonalnymi obawami albo umysłowym lenistwem musi mieć swoje granice. Polski rząd będzie się bał tego przymusu szczególnie, bo czeka go starcie z częścią własnego elektoratu. Podlasie czy Lubelszczyzna to bastiony niechęci do szczepienia się. Ostrożność w przełamywaniu tych oporów to normalna konsekwencja demokratycznej polityki. Należy tu unikać histerii, to powinno być wyłączone z logiki partyjnego licytowania się, kto jest bardziej, a kto mniej gorliwy. Ale warto zachęcać rząd, aby ryzykował. Należy się przyzwyczajać do filozofii mniejszego zła. Módlmy się, aby nie trzeba było się do niej odwoływać. Ale bądźmy gotowi na jej zastosowanie.