Polski rząd jest coraz mocniej atakowany za to, że "nie zwalcza pandemii". Mówi to opozycja, mówią niektórzy lekarze, piszą opozycyjne media. Jego agenda w tej kwestii wydaje się jak na razie pogmatwana i chwiejna. Decyzje quasi-lockdownowe są wyraźnie wymuszone krytyką i przypadkowe, jak ta aby zamknąć szkoły na okres nieco wydłużonych wokółświątecznych "ferii". Wciąż nie wiadomo, czy przymusowe szczepienia dla medyków, nauczycieli i służb mundurowych to oficjalna inicjatywa tej ekipy. Tak by wynikało z wypowiedzi ministra zdrowia Adama Niedzielskiego, ale sprawa nie została uzgodniona nawet w samym rządzie, a minister edukacji Przemysław Czarnek punkt dotyczący nauczycieli zakwestionował otwarcie. Rzecznik PiS Radosław Fogiel nie wie, co jest tak naprawdę stanowiskiem obozu rządzącego. Całkiem niedawno premier Mateusz Morawiecki otwarcie przyznał, że nawet tak połowiczne rozwiązania jak obowiązek ujawniania faktu zaszczepienia się (bądź niezaszczepienia) pracodawcom może być trudny do przepchnięcia przez parlament z powodu oporów w Zjednoczonej Prawicy. Poseł Zbigniew Girzyński spekulował, że jeśli Morawiecki pójdzie drogą bardziej stanowczych restrykcji, może być w przyszłości poświęcony przez Jarosława Kaczyńskiego jako ich sprawca (skądinąd ciekawa teoria). Nie dajmy się zapędzić do schronów Zacznę od tego, że kibicowałem i w zasadzie kibicuję nadal taktyce rządu, aby tym razem nie spieszyć się do lockdownów ogólnych, a więc adresowanych do wszystkich. Przemówiła do mnie uwaga jednego z lekarzy (profesora Piotra Kuny), który pytał: a co jeśli wirus zostanie z nami na dobre? Na zawsze? Na 30 lat? Pociągnę pytanie: czy będziemy co roku za naszego życia zamykali na kilka miesięcy gospodarkę, kulturę, edukacji? W niektórych sferach spustoszenia są już nieodwracalne, i nie dotyczy to tylko strat finansowych. Gorliwość, z jaką wykładowcy wyższych uczelni na cały ubiegły rok pozamykali swoje miejsca pracy jawi się jako coś karygodnego. Wspólnota akademicka przestaje tym samym istnieć. Rozumiem, że w szpitalach priorytet miało leczenie covidu, ale strach lekarzy przed kontaktami z pacjentami także w przypadku przychodni wydaje mi się naruszeniem przysięgi Hipokratesa. Itd. Początkowo nie wiedziano w ogóle czym jest pandemia (dziś wiadomo to częściowo), stąd pewną przesadę w stosowaniu restrykcji można zrozumieć. Nie kwestionowałem jej w zasadzie, poza incydentami (sławny zakaz wchodzenia do lasu czy parku). Dziś jednak trzeba sobie postawić pytanie o jakiś balans między bezpieczeństwem czy ryzykiem a utrzymywaniem normalnych więzi społecznych. Nie tak dawno Netflix pokazał przygodowy, a zarazem postapokaliptyczny film "Miłość i potwory" Michaela Matthewsa. To opowieść o ludzkości zepchniętej do schronów i podziemi przez inwazję żarłocznych gadów. Główny bohater, początkowo mało operatywny i lękliwy, wyprowadza swoją kolonię na powierzchnię. Bo życie pod ziemią nie jest normalnym życiem. Daleki jestem od traktowania takich obrazów filmowych jako wyroczni w sprawach społecznych. Ale odebrałem go jako niezamierzoną być może metaforę obecnych dylematów. Po co nam szczepienia? Oczywiście ludzie z tego filmu wyszli na powierzchnię, żeby z potworami walczyć. Co może być odpowiednikiem takiej walki w przypadku pandemii? Na pewno formą niedoskonałą, ale przynajmniej częściowo skuteczną, jest akcja na rzecz szczepień. Mam świadomość, że urzędnicy forsujący ją, ba, także epidemiolodzy stanowiący ich zaplecze, działali początkowo po omacku i popełniali błędy w ocenach. Ale tak naprawdę najwięksi "wolnościowcy" nie są w stanie podważyć jednego faktu. Nawet jeśli zaszczepieni też się zarażają i też transmitują wirusa, dużo rzadziej są skazani na ciężki przebieg choroby, hospitalizację i zgon. Tego najwyraźniej nie uwzględniła posłanka Anna Siarkowska, kwestionując przed kamerami Polsatu sens jakichkolwiek ograniczeń dla niezaszczepionych. Nie o to przecież jednak chodzi, że tylko oni są zagrożeniem dla pozostałych. Raczej o to, że oni sami łatwiej trafiają do szpitala. Można orzekać, że to ich wybór. Jest wielkim sporem, można by rzec, o wartości, czy powinni decydować o własnym losie, czy być chronieni wbrew własnej woli. Jest wszakże jedna okoliczność przesądzająca: wydolność służby zdrowia. Jej załamanie grozi i wszystkim zarażonym, i pacjentom dotkniętym wszelkimi innymi chorobami. To powinna być granica, która każe państwu porzucić neutralność, przyzwolenie, aby każdy był kowalem swojego losu. Granicą drugą, co całkiem sugestywnie próbowała objaśnić posłowi Zbigniewowi Girzyńskiemu, też w Polsacie, posłanka Joanna Mucha z Polski 2050, jest bezpieczeństwo najsłabszych. Jeżeli szczepionka chociaż o 10 procent zmniejsza ryzyko zakażenia, ludzie skazani na nieustanny kontakt z dużymi grupami, takimi jak chorzy, uczniowie czy seniorzy, powinni być skłonieni do zabezpieczenia, nie siebie, a tamtych. Wydaje mi się to oczywiste, jeśli wspólnota ma cokolwiek oznaczać poza pustym dźwiękiem. Rząd zabiera się za zabezpieczanie obu tych granic raczej niemrawo. Choć przecież jakieś kroki wykonuje. Limity większe dla niezaszczepionych niż zaszczepionych w miejscach publicznych są taką okrężną próbą. I to prawda, że w teatrach wydają się być one przejawem nadgorliwości. Z kolei trudno sobie wyobrazić kontrolę szczepionkowych zaświadczeń w kościołach czy w komunikacji publicznej - tu regulacje powinny uwzględniać minimum zdrowego rozsądku. Ale już w knajpach, hotelach - dlaczego nie? Wiele państw zachodnich sobie z tym poradziło, co zaświadczają odwiedzający je Polacy. Wyrokowanie, że przykładowy kelner "nie ma podstawy prawnej", żeby takich zaświadczeń żądać, wydaje mi się zawracaniem głowy. To tylko kwestia determinacji w egzekwowaniu tych rygorów przez samo państwo. W przypadku szczepiennych nakazów dla lekarzy, nauczycieli czy policjantów widzę inny problem - prawny. Już dawno temu rzecznik praw obywatelskich prof. Wiącek pytał, czy można nakładać obowiązki tylko na niektóre grupy. Czy to nie jest sprzeczne z zasadą równości wobec prawa. Zawsze od pewnych grup wymagano wprawdzie więcej - stąd żądania, aby kierowcy badali sobie wzrok, a kelnerzy musieli sprawdzić, czy nie mają chorób zakaźnych. Jednak szczepienia to coś więcej niż badanie. To jest przymus wywołujący opory wielu osób, bo czy można ingerować w zgodę lub niezgodę na poddawanie się określonej procedurze medycznej? Obawiam się, że wielu sędziów może podzielać zastrzeżenia prof. Wiącka. Choć są bliżsi opozycji niż prawicy, masowo uchylali różne rygory poprzednich lockdownów. Lawirowanie ma granice Z pewnego punktu widzenia logiczniejsze byłoby dążenie do powszechnego obowiązku szczepień. Proponuje to już dziś Lewica. Widzę w tym oczywiście zaczyn potężnego konfliktu społecznego, dla wielu ludzi opór wobec szczepienia stał się swoistą religią. Ja tego nie pojmuję, ale to uwzględniam. Będzie to więc proces, i nie znam jego ostatecznego skutku. Warto jednak przypomnieć, że wiele państw europejskich go przeszło. Wątpię, aby Polska mogła od tego całkiem abstrahować, już choćby z powodu dużej mobilności także naszego społeczeństwa. Zarazem, czy dziwię się Morawieckiemu, że kluczy i zwleka? "Przecież ponad 50 procent wyborców PiS też jest za szczepiennym przymusem" - "dziwi się" "Gazeta Wyborcza". Ale to przecież oznacza, że ponad 40 procent to szczepienni sceptycy. Ryzyko pęknięcia elektoratu jest więc realne. W przypadku Lewicy - za nakazami jest ponad 90 procent. W przypadku Koalicji Obywatelskiej - ponad 70 procent. Można do woli moralizować, że te wszystkie rozterki odbywają się w obliczu masowych zgonów. Ale logika demokracji jest tu jakoś zrozumiała. Na dokładkę liberalne i lewicowe elity same twierdzą, że umierają przede wszystkim niezaszczepieni. W jakimś sensie więc ta masowość jest skutkiem ich wyborów. Co piszę, wcale nie zachęcając, by ich spisywać na straty. Ale zgódźmy się, że sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż by wynikało z partyjnych przekazów dnia opozycji. Opozycji, która zresztą długo też unikała wyraźnego stanowiska, mając covidosceptyków i szczepionkosceptyków wśród swoich wyborców. Teraz dokonała pewnego wyboru, zgodnie z logiką wszechogarniającej polaryzacji, i zgodnie z wiedzą o proporcjach wewnątrz własnego elektoratu. I także zgodnie z nadzieją, że PiS będzie miał na swoim poletku mimo wszystko większy kłopot niż partie opozycyjne. Piszę, że rozumiem lawirowanie rządu, ale nie sądzę, aby tak się dało w nieskończoność. To także wyzwanie dla tej części prawicowej opinii, która nie zapomniała, co to jest wspólnotowość. Jeśli chcemy uniknąć restrykcji przypadkowych i zbyt daleko idących, musimy postawić na szczepienia, na ich umasowienie. Mając świadomość, że to jedynie łagodzenie skutków. Bo recepty na likwidację przyczyn nikt jeszcze nie przedstawił, więc chyba nie wymyślił. Nie dajmy się zapędzić do schronów, ale unikajmy tego mądrze...