Szef ukraińskiego MSZ gościł w Polsce. Podczas konferencji Dmytro Kułeby w Sejmie padło pytanie o misję pokojową NATO, którą proponował Jarosław Kaczyński. - Cieszymy się ze wszelkich inicjatyw związanych z zakończeniem wojny w Ukrainie. Pan Kaczyński odgrywa ważną rolę w konsolidacji polskiego spektrum politycznego, ale również wokół kwestii Ukrainy. Natomiast też, promując ważne inicjatywy na poziomie Unii i NATO, nie odrzucamy kategorycznie niczego - powiedział szef ukraińskiej dyplomacji. - Nie odrzucamy kategorycznie niczego. Natomiast, z tego, co widzieliśmy w NATO, Sojusz nie jest gotowy, by podjąć ten krok. Problem nie jest w nas, problem jest po drugiej stronie - dodał. Szum wokół pomysłu Kaczyńskiego Jest to o tyle ciekawe, że niedawno od propozycji Kaczyńskiego zdystansował się sam prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. Mówił, że na początku sam liczył na akcję NATO. Ale teraz uważa, że taka misja byłaby "zamrożeniem konfliktu na naszym terytorium". Określił też koncepcję prezesa PiS jako "niejasną". Ta wypowiedź, zresztą skierowana do rosyjskich dziennikarzy, wywołała wybuch satysfakcji polskiej opozycji, za to rozgoryczenie w kręgach rządowych. "Dopiero co Kaczyński z Morawieckim z narażeniem życia śpieszyli jako prawie jedyni (z premierem Czech i Słowenii), aby wesprzeć Zełenskiego, a on tak się odpłaca" - tak można streścić komentarze po tej stronie. Może Kułeba chciał być po prostu uprzejmy wobec polskich gospodarzy? Albo ma inne zdanie niż jego prezydent, to się może zdarzyć w każdej ekipie. Możliwa jest jednak także inna interpretacja. Nim ją przedstawię, parę słów jeszcze o sporze wokół owej misji. Idea została odrzucona przez niemal wszystkie rządy NATO, w tym przez Biały Dom i także przez formalne kierownictwo Paktu. To zachęciło do krytyki polską opozycję, która nie bardzo czuła się na siłach, aby kwestionować samą wyprawę do Kijowa. Tu zaś można było do woli opowiadać i o błędach technicznych (rzecz nieskonsultowana zawczasu z sojusznikami) i o groźbie eskalacji wojny. Sprzyjały temu faktyczne braki tej inicjatywy. Ministrowie, na których spadł obowiązek jej objaśniania, odpowiadali wymijająco na pytanie, na czym taka misja miałaby polegać. Czy jest to w istocie wezwanie do wejścia wojsk NATO na teren Ukrainy? Prezydent Duda zmienił w pewnym momencie sens pomysłu, mówiąc o "misji humanitarnej". Kaczyńskiemu najwyraźniej nie o to chodziło. W tym sensie mieliśmy do czynienia nie ze spójnym planem, a z hasłem. I Zełenski miał rację nazywając to hasło "niejasnym". Ale można było podejść do propozycji Kaczyńskiego jako do apelu o jakieś zintensyfikowanie działań przez NATO. To wcale nie jest jedyny taki głos. Jan Rokita przywołał na łamach "Sieci" list 27 amerykańskich dyplomatów, generałów i analityków kojarzonych raczej z demokratami, wzywających Amerykę i jej sojuszników do większego zaangażowania, łącznie z rozważeniem też wciąż odrzucanego nawet przez Waszyngton "oczyszczenia nieba nad Ukrainą". Albo wypowiedzi byłego sekretarza generalnego NATO Andersa Fogha Rasmussena, duńskiego polityka, który żałuje dawnej miękkości Zachodu, i który uznał pomysł za interesujący. Sam Rokita napisał o konieczności odwrócenia dotychczasowej "logiki strachu". Polega ona na tym, że Putin nie wygrywa wprawdzie z wojskami ukraińskimi, ale wygrywa w oddziaływaniu psychologicznym na Zachód, paraliżowany myślą o globalnym konflikcie. "Jeśli Rosja cofnie się na Ukrainie, to tylko dlatego, że całkowicie wbrew jej rachubom, primo - Ukraińcy potrafią się dobrze bronić, secundo - NATO okaże się zdolne do fizycznej ingerencji, na przykład przez ochronę tzw. korytarzy humanitarnych dla znękanej bombami ludności ukraińskich metropolii. Kaczyńskiego zbrojna misja pokojowa na Ukrainie zmierza właśnie do takiego celu". Można oczywiście nazwać zimnego analityka Rokitę ekstremistą i podżegaczem. Ale nie podjęto nawet teoretycznej dyskusji nad tą argumentacją. Część opozycji w Polsce posunęła się za to daleko w wykorzystywaniu sporu dla kolejnej kampanii hejtu. Niektórzy zawędrowali nawet bardzo daleko, jak Roman Giertych i Tomasz Lis posądzający rząd PiS o zamiar okupacji zachodniej Ukrainy "ze Lwowem". Przy czym Giertych obwieścił to jeszcze przez rosyjskim ministrem Siergiejem Ławrowem, a z kolei Lis na tegoż Ławrowa, przedstawianego przez jego Newsweek jako króla kłamstwa, się powoływał. Dziś Giertych cieszy się na Twitterze, że Ławrow czyta jego posty. Debata sięgnęła w ten sposób dna den. Warto uświadomić nadpobudliwemu prawnikowi, że Ławrow mógł wpaść na to całkiem samodzielnie, nawet nie pamiętając o istnieniu Giertycha. Po prostu mechanizm kłamstwa i prowokacji wygląda tak samo w Moskwie i w Warszawie. Ale w teorii poważniejsza kampania przeciw Kaczyńskiemu nie jest wiele łagodniejsza. "Gazeta Wyborcza" i politycy PO zgodnie narzekali na "rozbijanie jedności NATO". W "Wyborczej" hipoteza o zamiarze okupacji zachodniej Ukrainy zmieniła się w pretensję, że pomaga się Rosji wytwarzać takie wrażenie. Czy to wrażenie przeraziło także samego Zełenskiego? Prezydent Zełenski w matni Oczywiście biorąc pod uwagę bilans relacji polsko-ukraińskich na przestrzeni wielu lat, a nie ostatnich tygodni, niczego nie można wykluczyć. Ale raczej wątpliwe, aby wykazujący się samorodnym talentem politycznym aktor-prezydent uwierzył w propagandę Ławrowa (o istnieniu Giertycha nie ma raczej pojęcia). Widziałbym to inaczej. Przez cały czas wojny Zełenski uprawia coraz bardziej rozpaczliwą dyplomację, z kolejnymi występami przed rozmaitymi poważnymi gremiami i z nieustannymi konferencjami prasowymi. Jest rzęsiście oklaskiwany i zarazem ustawicznie zawodzony. Nie zdołał się dobić nie tylko quasi-interwencji, ale także dostaw tak zwanej broni ofensywnej. Co więcej, od początku najżyczliwsi, z Bidenem na czele, upierają się, aby na wszelkie sposoby upewniać Putina, że nic nie zrobią ponad sankcje i drobniejszą pomoc humanitarną czy wojskową. Sankcje jawią się jako częściowo tylko skuteczne. Na pewno ukraiński prezydent nie ma pewności, czy presja na rosyjskiego satrapę okaże się skuteczna. A jego rodacy giną, kraj jest pustoszony. To dramat na miarę antyczną. Zwłaszcza, że upływ czasu niekoniecznie pracuje na jego korzyść. Wojna, z jej najbardziej drastycznymi przejawami, powszednieje opiniom publicznym wszystkich krajów świata. To może go czynić ustępliwszym wobec Rosji, choć oczywiście wizja dogadywania się z politykiem, którego równocześnie oskarża się (słusznie) o zbrodnie wojenne, jest kwadraturą koła. Swoją wypowiedź dla rosyjskich dziennikarzy Zełenski formułował w chwili, kiedy negocjacje rosyjsko-ukraińskie w Turcji mogły stwarzać pewne nadzieje. Nie dziwmy się tym ewentualnym nadziejom. Mamy do czynienia z człowiekiem przypartym do muru. To akurat mógł być sygnał dla Kremla: rezygnuję z mrzonek eskalacji konfliktu, bo liczę na przyszłe gwarancje bezpieczeństwa wynegocjowane także z Putinem. W kilka dni później, kiedy minister Kułeba zawitał do Polski, sytuacja była nieco inna. Rosjanie nie wycofali się spod Kijowa, a Amerykanie zaczęli przestrzegać Ukraińców przed blefem Putina. Naturalnie, ta sytuacja może się zmienić jeszcze dziesięć razy. Ale ocena Zełenskiego mogła mieć niewiele wspólnego z tym, co realnie myślał o wystąpieniu Kaczyńskiego w Kijowie. Oczywiście można kwestionować spójność i sposób prezentacji pomysłu prezesa PiS. Ale wiara w możliwość wytargowania zasadniczo większej stanowczości NATO drogą sekretnych konsultacji wydaje mi się złudna. Jedność Zachodu, także Paktu, jest wartością, ale czy większą niż przekonanie, że warto mobilizować światową opinię publiczną, aby skuteczniej pomóc Ukrainie? Czy taka pomoc jest możliwa? W momencie wyjazdu trzech premierów i jednego wicepremiera do Kijowa mogło się wydawać, że możliwa jest przynajmniej zmiana światowych nastrojów w tej kwestii. Czy istnieje jakiś alternatywny scenariusz? Zarysował go w teorii, między innymi w Polsce, prezydent USA. Ma to być bezwzględna wojna ekonomiczna z Rosją. Ale czy istotnie to wystarczy? Można mieć wątpliwości. Wojny między partiami W Polsce po krótkim momencie jedności znowu ważniejsze stały się wojny między partiami. Opozycja przeraziła się, że PiS podczas wojny umocni swoją pozycję. Usiłuje więc do tego za wszelką cenę nie dopuścić. Korzystając z wszelkich tematów, także wojny toczącej się na terytorium Ukrainy. Innym przykładem jest przepychanka wokół ustanowienia przez Polskę oddzielnych sankcji. Opozycja zażądała zakazu importu rosyjskiego węgla i ropy naftowej, także zablokowania ruchu dla rosyjskich i białoruskich tirów czy konfiskaty majątku rosyjskich oligarchów. Z tymi celami skądinąd się zgadzam, zresztą rząd spełnił w końcu część tych żądań. To charakterystyczne jednak - w wojnie z kijowską inicjatywą Kaczyńskiego używa się argumentu o konieczności uzgadniania, konsultacji, jedności. W kwestii sankcji rząd Morawieckiego był zachęcany do działania na własną ręką (nie wobec NATO, a Unii). Choć przecież regulacja obrotu należy do Unii i w teorii Polska może być skarżona za wprowadzanie restrykcji na własną rękę. Co więcej Donald Tusk posuwa się do insynuacji. PiS miał zarabiać na relacjach ekonomicznych z Rosją. Kaczyński raz jest wojennym podżegaczem, raz sprzymierzeńcem, jeśli nie sługusem Putina. Naturalnie Kaczyński i Morawiecki też zapewne szukają lepszego wizerunku, taka jest natura polityki. Jednak sytuacje, w których opozycja zwalcza stanowisko swojego rządu dla zasady, nie sprzyja szukaniu najlepszych rozwiązań dla zaatakowanej Ukrainy, a być może czyni Polskę bardziej bezbronną. I o tym warto pamiętać.