Odejście Jakuba Kumocha ze stanowiska sekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta, szefa Biura Polityki Międzynarodowej w tejże kancelarii nie mogło zostać niezauważone. Po pierwsze, w okresie wojny za naszą wschodnią granicą prezydent jest wyjątkowo aktywny na niwie międzynarodowej. Kumoch wciąż więc był na pierwszej medialnej linii. Po drugie, jako dawny dziennikarz w naturalny sposób stał się punktem odniesienia dla wielu kolegów z mediów. Reprezentował typ urzędnika zasypującego internet wpisami i fotkami promującymi pomoc Ukrainie, a szerzej wizyty zagraniczne głowy państwa. Dlaczego Kumoch? Zarazem to jego odejście można potraktować jako sygnał pewnej porażki. Owszem prezydent jest aktywny, zwykle w dobrym kierunku. Ale czy zbudował sobie do końca profesjonalne zaplecze? Właśnie odwołano z Biura Polityki Międzynarodowej Piotra Gillerta. Kancelaria uznała go podobno za winnego dopuszczenia do rozmowy prezydenta z rosyjskim żartownisiem podszywającym się pod prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Obecny przy tej rozmowie był jednak także Kumoch. Jego odejście niekoniecznie musi wynikać ze zmęczenia i szukania czasu dla rodziny. Skądinąd gdy przyjrzeć się Kancelarii Prezydenta od 2015 roku, mamy do czynienia z karuzelą stanowisk i ustawicznym poszukiwaniem najlepszych. Na ogół znajdowano poprawnych, a i tych nie zawsze dawało się zatrzymać. Albo z jakichś powodów sami odchodzili, albo trzeba się było z nimi żegnać. Kumoch był jednym z lepszych, gdy wziąć pod uwagę wizerunkowe zyski. Ale, jak widać, nie ustrzegł się podejrzenia o wpadkę. Jakub Kumoch zyskał rozgłos jako ambasador w Szwajcarii z rozdania obecnej władzy (2016-2020). Stał się wtedy patronem badań najpierw dziennikarzy, a potem Instytutu Pileckiego, które ujawniły skalę pomocy polskich dyplomatów w czasie drugiej wojny światowej dla prześladowanych Żydów. Symbolem tej pomocy były uzyskiwane od państw Ameryki Łacińskiej paszporty. Kumoch dbał o nagłośnienie tej historii. Wchodził też w polemiki z historykami, którzy malowali czarny obraz polskich domniemanych win wobec Żydów. Wykazywał się komunikacyjną sprawnością. Po krótkim urzędowaniu w roli ambasadora w Turcji został więc pozyskany do Kancelarii, kiedy zabrakło tam Krzysztofa Szczerskiego wysłanego do Nowego Jorku jako ambasadora przy ONZ. To okazja, aby zastanowić się nad samą polityką zagraniczną prowadzoną przez prezydenta. Jej ramy zostały określone po części tradycyjnym podziałem, jaki ukształtował się jeszcze za poprzednich prezydentów. Głowa państwa brała na siebie rutynę relacji euroatlantyckich: z NATO, ale po części także z USA. Z kolei niespecjalnie angażowała się w politykę europejską. Udział Andrzeja Dudy w negocjacji z Ursulą von der Leyen w sprawie pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy to był wyjątek. Prezydent napisał ustawę o Sądzie Najwyższym, stąd jego chwilowa aktywność na tym polu. Atlantyckie więzi i zdrowy rozsądek Andrzej Duda stał się symbolem konsekwencji w budowaniu jak najmocniejszych więzi z Waszyngtonem. Wprawdzie były i pewne odstępstwa od tego kursu. Prezydent interesował się na przykład zacieśnianiem ekonomicznych relacji z Chinami, lubił tam jeździć, więc słabo współgrał z obietnicami rządu, że Warszawa wesprze USA w wojnie gospodarczej z Pekinem. Ale zarazem był zawsze pryncypialny w ocenianiu Rosji i mocno proukraiński, także w czasach, kiedy rząd PiS boczył się jeszcze na Kijów, głównie na tle polityki historycznej. Po wybuchu wojny Duda wziął na siebie nie tylko relacje polsko-amerykańskie, ale i codzienne kontakty z Wołodymyrem Zełenskim. Teraz ta jego polityka nabrała jeszcze klarowności. Równocześnie umiał wreszcie (wcześniej bywało z tym różnie) odegrać rolę przywódcy państwa rozmawiającego o sprawach międzynarodowych także z opozycją. Zasłużył nawet po tej stronie na zdawkowe pochwały. Chociaż opozycyjne media nadal z niego drwiły jako z niepodmiotowego "Adriana". Potrafił wystąpić w ramach swojego obozu jako rzecznik zdrowego rozsądku. Sprzyjała temu paradoksalnie postawa Jarosława Kaczyńskiego: trzymania prezydenta na dystans. Skoro nikt z nim niczego nie uzgadniał, mógł sobie pozwolić na komfort własnego zdania. Kiedy Niemcy zaproponowały Polsce transfer Patriotów po incydencie w Przewodowie, od razu opowiedział się za przyjęciem tej oferty - jako zwierzchnik sił zbrojnych. I nie zmienił zdania także wtedy, kiedy po antyniemieckich wywodach Jarosława Kaczyńskiego zmienił je szef MON Mariusz Błaszczak. Sprawa zakończyła się swoistym remisem. Fakt, że Berlin zaoferował ostatecznie Patrioty także i Ukrainie, uznano za sukces twardej linii Kaczyńskiego. Ale to Duda miał rację, żądając aby nadal rozmawiano z Niemcami (co zresztą rząd Morawieckiego podjął). W innym przypadku opozycja przedstawiłaby rządzących jako ludzi, którzy nie dbają o bezpieczeństwo Polaków. Telefony od Blinkena W twardym proatlantyckim kursie Andrzeja Dudy kryje się pewna pułapka. Kiedy zawetował ustawę utrudniającą życie obcemu kapitałowi w mediach (tak zwany lex TVN), plotkowano, że zrobił to, aby zadowolić Amerykanów. To skądinąd nie było szczególnie dziwne, że urzędnicy w Waszyngtonie (już w czasach Donalda Trumpa) zawsze się interesowali losami własnej firmy inwestującej w TVN. Teraz prezydent skorzystał z prawa weta wobec lex Czarnek. Ten projekt centralizacji władzy nad szkołami nie miał nic wspólnego z interesami Ameryki. Jednak minister Czarnek rozpowiada na lewo i prawo, że prezydent zrobił to po telefonie od amerykańskiego sekretarza stanu Antony'ego Blinkena. Ten telefon miał miejsce. Amerykanie kierowali się tu względami ideologicznymi. Ambasador USA w Polsce Mark Brzeziński jest na gorącej linii z polską opozycją. Czy to źle czy dobrze? Broniłbym obu decyzji prezydenta - w sprawie TVN i w sprawie lex Czarnek - na dwa sposoby. Nam potrzeba jak najściślejszych więzi z Waszyngtonem, to raz. Ale zarazem, na ile znam prezydenta Dudę, obie te interwencje w proces ustawodawczy były zgodne z jego wizją pokoju społecznego w Polsce. Nie zrobił więc nic wbrew swoim przekonaniom. Ale z pewnością część środowisk prawicowych będzie źle reagować na wrażenie, że działamy w sprawach wewnętrznych pod dyktando Ameryki. Teraz słychać, że o prezydenta oparły się żądania środowisk filmowych z Hollywood, które reprezentują tamtejsze wielkie studia, aby Polska zmieniła swoją politykę wobec LGBT. Grozi się wycofaniem przemysłu filmowego z Polski, na pierwszy ogień poszedł Disney. Formalnym adresatem jest Polski Instytut Sztuki Filmowej, choć przecież naciski nie dotyczą spraw artystycznych. Czy prezydent znajdzie tu jakieś rozwiązanie? Nie zazdroszczę mu tego wyzwania zważywszy na arogancję i zacietrzewienie tamtych środowisk. Mocne związki z Ameryką czynią z niego w Polsce rzecznika umiaru. Jest to jego osobista polityka. Marcin Przydacz będzie ją realizował równie gorliwie jak Jakub Kumoch, choć pewnie bez takiej aktywności w social mediach, bo to inny typ człowieka. Paradoksalnie jednak w innym segmencie polityki międzynarodowej Dudzie grozi etykietka radykała. Chodzi o relacje z Unią Europejską. Unijny węzeł gordyjski W teorii można sobie wyobrazić sytuację, że polski parlament przepycha jakąś ustawę o Sądzie Najwyższym, bez poparcia Solidarnej Polski, ale przy wstrzymaniu się od głosu opozycji. Z wypowiedzi Andrzeja Dudy z grudnia można wnieść, że nie godzi się on na rozszerzenie testu bezstronności sędziego. Powtarzano, że prezydent poczuł się pominięty przy pisaniu tej nowej ustawy, skądinąd niemal w Brukseli, wspólnie z urzędnikami Komisji Europejskiej. Ale Andrzej Duda, choć naprawdę urażony, zupełnie szczerze obawia się chaosu w sądownictwie. Uważa podważanie statusu tak zwanych neosędziów za absurd (przyjmowali awanse w dobrej wierze, zgodnie z obowiązującym prawem). Ale też za podważanie jego kompetencji, bo jaki nie byłby skład Krajowej Rady Sądownictwa, ona tylko rekomenduje, nominuje on. Przyznam, że rozumiem te racje. W PiS szuka się teraz rozwiązania, które mogłoby pogodzić oczekiwania prezydenta o żądaniami eurokratów. Kłopot w tym, że taki ideał prawdopodobnie nie istnieje. Tu potrzeba decyzji zerojedynkowych. Zwłaszcza że stępienie zapisu o teście bezstronności może pchnąć do sprzeciwu albo opozycję, albo Komisję Europejską. Także i w tej sprawie nie zazdroszczę prezydentowi. Mam wrażenie, że on sam nie wie, co powinien zrobić. Nie zna granic własnego kompromisu z samym sobie. Podejrzewa się go o gotowość do ustawek z obozem rządowym (podpisze, a potem prześle ustawę do Trybunału Konstytucyjnego?). Ale pomijając już fakt, że Komisja Europejska się na to nie nabierze, kilka tygodni temu prezydent był gotów zająć stanowisko zgodne ze swoimi przekonaniami. Czy tę gotowość ktoś będzie potrafił skruszyć? Warto nadmienić i to, że Ameryka, zwłaszcza w wersji Joe Bidena, zachęca Polskę do pogodzenia się z Europą. Czy strażnik dobrych relacji z Waszyngtonem może to zignorować? Powtórzę po raz trzeci, nie zazdroszczę mu dylematów. Zwłaszcza znając jego wiarę w to, że polityka, także międzynarodowa, może być przyzwoita.