Trudno powiedzieć, że go poznałem. Ale raz zetknąłem się z nim z bliska - w roku 1978. Byłem w pierwszej klasie liceum. Koledzy szkolni chodzący na religię do kościoła na Wiatracznej (ja chodziłem jeszcze wtedy gdzie indziej) zabrali mnie z sobą na bożonarodzeniowe spotkanie młodzieży z prymasem Stefanem Wyszyńskim w warszawskiej rezydencji arcybiskupiej. To był lider Podchodził do każdego z nas (no może do każdej grupki), dawał obrazki, błogosławił. Nie pamiętam ani słowa z tego, co mówił. Pamiętam wrażenie: powściągliwy, monarszy, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, bo wymuszający posłuch nie pozą władcy, a po prostu godną postawą. Byłem przejęty tą nieoczekiwaną bliskością, bo dla nas Kościół to był przecież wtedy od dziesięcioleci właśnie on (no, od paru miesięcy także Karol Wojtyła, zmieniony w Jana Pawła II). Tak naprawdę Stefan Wyszyński nie był zwierzchnikiem polskiego Kościoła, bo katolicyzm nikogo takiego nie przewiduje. Ale skupiał w swoich rękach godności arcybiskupa warszawskiego i gnieźnieńskiego, tytuł prymasa i przewodnictwo Episkopatu. Nikt nie miał wątpliwości, że jest realnym liderem, symbolem, ale i realną władzą dla każdego księdza. Że sprawuje rząd dusz. Beatyfikacji doznał teraz - całe kilka epok po swojej śmierci, bo nawet nie jedną. Dla młodych ludzi jest abstrakcją. Umarł w roku 1981, na jego pogrzeb poszedłem także i ja, była to wielka manifestacja słyszalna w połowie Warszawy. Nakładająca się na karnawał "Solidarności", który poniekąd wyprowadził religię na ulice (choć tak naprawdę zrobił to już Jan Paweł II podczas swojej pierwszej pielgrzymki w roku 1979). Tygodnik "Polityka" blok tekstów z okazji beatyfikacji zatytułował "Od Wyszyńskiego do Jędraszewskiego. Jak Kościół zdobywał władzę". Jest on mylący, sugeruje jakiś permanentny marsz po kontrolę nad społeczeństwem. Tymczasem w czasach PRL władza Kościoła była czysto duchowa, nie wpierana w szczególności wielkim bogactwem, ani wpływem na władzę, która owszem momentami liczyła się z nim, ale jako z siłą zewnętrzną, poniekąd alternatywną wobec jej ziemskiej potęgi. Czy był antykomunistą? Siłę materialną Kościół zaczął odbudowywać po roku 1989. Równocześnie zaś zaczął tracić rząd dusz, chociaż działo się to powoli, a przyśpieszyło dopiero w ostatnich latach. Nie miejsce tu, aby objaśniać ten proces. Można pytać, ile w tym winy samych biskupów i duchownych, tolerujących patologie we własnych szeregach, małodusznych i zatroskanych o przyziemnie interesy. A na ile to konsekwencja ducha czasów, wygodnictwa postmodernistycznego człowieka, który nie chce moralnych rygorów i szuka pretekstów aby je strząsnąć. Myślę, że jedno splata się z drugim. Ale to materia na wielką debatę, nie na felieton. Kilka rzeczy wypada jednak sprostować. Danuta Waniek, polityczka SLD, a niegdyś działaczka PZPR, podważa w wywiadzie dla "Polityki" rzekomy mit Stefana Wyszyńskiego jako antykomunisty. Piszę "rzekomy", bo może ktoś i hołduje uproszczeniom, ale mam wrażenie, że Polacy, którzy interesują się historią, doskonale pamiętają ciąg kompromisów, jakie zawierał prymas z komunistycznym państwem. Od porozumienia w roku 1950, w którym polski Episkopat obiecał sprzeciwiać się "bandom" i wspierać kolektywizację rolnictwa, po wystąpienie z sierpnia 1980, kiedy to Wyszyński osobiście apelował o powrót do pracy robotników strajkujących w stoczni gdańskiej. Traktowanie Kościoła jako partnera zupełnie równoprawnego wobec dyktatorskiej władzy to absurd. Żadna instytucja, żadne środowisko, nie zyskało w PRL takiego statusu. Wszystkie skazane były na wymuszone targi z terrorystą, nawet jeśli był to terrorysta o sympatycznym obliczu Edwarda Gierka. Zarazem nie ulega wątpliwości, że inna była sytuacja w stalinowskim roku 1950, kiedy biskupi, w tej liczbie Wyszyński, mogli mieć wrażenie, że stoją wobec groźby zniszczenia wspólnoty, za którą odpowiadali. A inna u progu karnawału "Solidarności", gdy Kościół ponosił niewielkie ryzyko, a nawet miewał z władzą rozmaite układy. W tym drugim przypadku zawiodła prymasa intuicja. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby strajkujący go posłuchali w roku 1980. Tak jak intuicja zawodziła wielu ludzi, których PRL nauczył stałej gry z rzeczywistością, uników, kluczenia, wiary w wieczny pozytywizm w miejsce gestów. W tym pierwszym, z czasów stalinowskich, rozumiemy przyczyny ustępstw, choć wywody Wyszyńskiego, jak miłym człowiekiem jest Bolesław Bierut (nie fakt modlitwy za niego, to u kapłana powinno być naturalne, ale te komplementy) na mnie akurat działają odwrotnie niż na panią Waniek, czyli odpychająco. Poza wszystkim Bierut był po prostu zbrodniarzem. Ale była posłanka SLD niczego nie odkryła. To katolicka biografka prymasa Ewa Czaczkowska przytaczała z detalami już dawno te jego wypowiedzi. Czy to wynikało z naiwności Wyszyńskiego? Czy to także był element gry z peerelowskim światem, nawet jeśli fakt swojego głosowania na Bieruta jako posła w roku 1952 prymas utrwalił tylko w osobistym dzienniku. Ktoś przecież mógł go już wtedy przeczytać. Rok później zresztą prymas, twardo protestujący przeciw uzależnieniu kościelnych nominacji od politycznej władzy, został na ponad trzy lata internowany przez ekipę Bieruta. Miejsce prymasa w historii Śledzenie detalów tej gry, z pewnością nie pochodzących z podręcznika rasowego antykomunisty, nie powinno nam jednak przesłaniać szerszej prawdy. Rola Kościoła tworzącego choćby ograniczoną niezależną przestrzeń i broniącego już nawet nie tradycyjnej moralności, ale po prostu moralności, w totalitarnej rzeczywistości, jest nie do przecenienia. Dlatego przy zastrzeżeniach i polemikach, rozumiem, dlaczego go nazywano Prymasem Tysiąclecia. W większym nawet stopniu niż Danuta Waniek w Stefana Wyszyńskiego uderzył w "Polityce" były ksiądz Stanisław Obirek. Przedstawił jego dorobek jako zapowiedź linii duszpasterskiej, ale i politycznej, obecnego Kościoła. Ciasnego, zabobonnie maryjnego, splatającego religię z patriotyzmem, a właściwie z poglądami narodowymi, jeśli nie nacjonalistycznymi. W tych krytycznych wywodach nie zabrakło nawet przypomnienia, że redagowane jeszcze przed wojną przez Wyszyńskiego pismo "Ateneum kapłańskie" zamieszczało antysemickie teksty. To znowu jest nieporozumienie coraz częściej występujące w ocenach historycznych postaci. Przykrawa się je do współczesnej politycznej poprawności. Jeśli nie pasują do niej do końca, sugeruje się wyrzucenie na śmietnik. Albo przynajmniej marginalizację. W imię tego podejścia zdemontowano w Nowym Jorku pomnik bardzo zasłużonego dla USA prezydenta Theodore’a Roosevelta (bo rozumował kategoriami imperialistycznych interesów Amerykanów). To samo ma spotkać Wyszyńskiego. Gdy chodzi o antysemityzm, wypowiedzi co najmniej dystansujące się od Żydów przytrafiały się Winstonowi Churchillowi, Jerzemu Giedroycowi i Marii Dąbrowskiej. Wyrzucimy ich wszystkich? Czy spróbujemy, nie zgadzając się z rozmaitymi ich opiniami, pojąć historyczne konteksty dawniejszych epok? W dorobku Wyszyńskiego jest wiele elementów ciekawych, choćby demonstrowany już przed wojną chadecki krytycyzm wobec kapitalizmu. Za to jego powojenny konserwatyzm także i do mnie nie zawsze trafiał, i to już za jego życia. Od absurdalnej próby cenzurowania reżysera Kazimierza Dejmka za całkiem niewinne przedstawienie "Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu pańskim" (Wyszyński domagał się jego zdjęcia ze sceny Teatru Narodowego w roku 1962) po narzekanie na dziewczyny, że całują się publicznie z chłopakami, co pamiętam z jakiegoś listu prymasa, a co obśmiewałem już jako nastolatek. Gdy dodać do tego jego władczy charakter... Tylko co z tego? Katolicyzm, także polski, miał zawsze różne języki i wrażliwości. Nie trzeba się podpisywać pod każdą opinią Wyszyńskiego, żeby go nie tylko zrozumieć, ale podziwiać. Za dyplomację mającą zapewnić Kościołowi bezpieczeństwo, ale i za wskazywanie istotnych celów. Choćby za to, że łączył religijne przywództwo z rzecznikowaniem polskości, na przykład przy okazji wielkich kościelnych obchodów tysiąclecia chrztu Polski w roku 1966 - skądinąd w ostrym konflikcie z Władysławem Gomułką. I było to wtedy dla Polaków naturalne, i stanowiło obowiązek jedynej instytucji narodowej suwerennej wobec władzy, pomimo rozmaitych kompromisów. Nota bene w tych narzekaniach znikają i te posunięcia prymasa, które były kontrowersyjne z punktu widzenia ówczesnego tradycyjnego patriotyzmu. Choćby prekursorski, choć wówczas trudny, program pojednania z Niemcami zawarty w sławnym liście polskich biskupów z roku 1965. Naturalnie wiele wypowiedzi i decyzji prymasa należy do swojej epoki. Nie nawołuję, aby je dziś kopiować. Ale na tym polega historyczna ciągłość, że nawiązujemy do kogoś, kogo dorobek równocześnie poddaliśmy rozmaitym korektom i rewizjom. Zdawać by się mogło, że instytucja religijna jest na taką mądrą ciągłość wręcz skazana. Skąd narzekania na Kościół? Mam jednak wrażenie, że i Danucie Waniek i Stanisławowi Obirkowi chodzi o coś innego. Narzekania, że współczesny Kościół katolicki w Polsce nie stał się "otwarty i tolerancyjny", co ma mieć swoje korzenie w epoce Wyszyńskiego, to refleks zawiedzionej nadziei. Żalu, że ta instytucja nie stała się, zwłaszcza w Polsce, swoim zaprzeczeniem. Że nie jest orędownikiem politycznych celów lewicy czy liberałów, takich jak ekologizm, otwarcie na imigrantów czy kult praw człowieka, a równocześnie nie porzuciła tradycyjnego nauczania moralnego. Gdyby te postulaty spełniono, Kościół przestałby być Kościołem. Stałby się czymś innym. Dla takiego programu faktycznie Wyszyński nawet jako odległy symbol jest bezużyteczny, a nawet kłopotliwy. Gdzieś na marginesie tego sporu toczą się przepychanki wokół zmian w szkolnych programach. Minister edukacji Przemysław Czarnek polecił wprowadzenie do nich (jako dodatkowych) tekstów i Wojtyły i Wyszyńskiego. Zalecił tez wycieczki szkolne śladami Prymasa. Miałem co najmniej wątpliwości, czy efekt nie będzie odwrotny. Czy budząc kontrowersje wśród niewierzących rodzin, nie obrzydzi to zarazem dodatkowo coraz bardziej laicyzującej się młodzieży tamtej tradycji. Choć warto podkreślić, że chrześcijaństwo to immanentna część światowej i polskiej kultury, a pokazanie i Jana Pawła II i prymasa Wyszyńskiego jako ważnych historycznych postaci powinno być obowiązkiem szkoły. Ale kiedy w ferworze tej dyskusji przeczytałem na Facebooku wypowiedź pewnego, zdawałoby się poważnego, historyka, który pytał, czy twórczość "jakiegoś klechy" ma zastąpić polskim dzieciom Harry’ego Pottera, pomyślałem, że nisko upadliśmy jako społeczeństwo. Choćby od czasów, kiedy niewierzący liderzy antypeerelowskiej opozycji wyrażali i publicznie i prywatnie respekt dla Wyszyńskiego, i to pomimo jego dystansu wobec tejże opozycji. Laickie elity rozumiały wtedy coś, czego dziś ich następcy pojąć nie chcą ani nie potrafią. Nie sądzę, żeby z takiego nastawienia wynikło coś mądrego czy dobrego.