"Spadł poziom nauczania" - ogłosiła "Gazeta Wyborcza" w przeddzień zakończenia roku szkolnego, jednego z najsmutniejszych w naszej i nie tylko naszej historii. Gazeta powołała się na ankietę wśród uczniów, nauczycieli i rodziców. O tym, że jak jest, wie każdy, kto ma dzieci (nawet dzieci znajomych). Mój chrześniak kończy ósmą klasę i wybiera liceum. Czy będzie do niego normalnie chodzić? Powodem spadku poziomu jest naturalnie nauka on-line. Zastanawiając się nad receptami na wypadek kolejnego lockdownu, autorzy tego badania zalecają zwiększanie motywacji uczniów (w jaki sposób?), organizowanie próbnych "zdarzeń on-line" oraz zmniejszanie wymagań nauczycieli. Nie zamykajmy szkół! Rozumiem, że to pewien skrót myślowy, ale jeśli receptą na spadek poziomu ma być zalecenie aby dzieci dostawały mniej materiału do nauki... Możliwe, że są setki powodów aby dyskutować nad rozmiarami szkolnych programów, ale jeśli jedynym powodem ich permanentnego odchudzania ma być pandemia, to znaczy, że obecne roczniki uczniów zapłacą cenę za nie swoje grzechy. A przecież należy zacząć dyskusję od samego lockdownu. Byłem zwolennikiem restrykcji jako zasady. Ale czy my Polacy w ogóle wiemy, że mieliśmy jeden z najdłuższych okresów, w których szkoły były zamknięte? Naszym 35 tygodniom odpowiadało na przykład 10 tygodni szkolnego lockdownu we Francji, 15 - w Hiszpanii, 22 tygodnie w Holandii, 27 - w Wielkiej Brytanii. Jak oni to robili, że szkoły mieli otwarte? Przecież taka Francja miała godzinę policyjną i wiele ograniczeń surowszych niż Polska. Ano nikt z polskich władz czy z polskich ekspertów od pandemii się temu nie przyglądał. Nikt nie zauważył brytyjskich badań, które dowodziły, że szkoły są ogniskami zakażeń w niewielkim stopniu. Pozostaliśmy w tej kwestii beznadziejną peryferią. Odpowiedzialność za to spada na rząd, choć warto też przypomnieć, że od początku września 2020 roku zamknięcia szkół domagała się opozycja. Twierdząc bez żadnych podstaw, że ich otwarcie po tamtych wakacjach to wielki błąd. Także "Gazeta Wyborcza" miała swój wkład w sianie paniki, wskazując na strach nauczycieli, z którym trzeba się liczyć. Ostatecznie osiągnęli swoje - rękami konserwatywnej ekipy Morawieckiego. Który z pewnością - przede wszystkim - obawiał się ewentualnych oskarżeń, gdyby w którejś ze szkół, nie daj Boże, umarł nauczyciel. Warto zarazem zwrócić uwagę, że to jedyny w ostatnich latach przypadek, kiedy pisowska władza poszła na rękę środowiskom nauczycielskim, z którymi drze kot. Zwłaszcza od czasów szkolnego strajku. Skądinąd i Związek Nauczycielstwa Polskiego żądał zamykania szkolnych placówek. Czy popełnimy ten błąd po raz kolejny? Okaże się we wrześniu. Na razie wiemy jedno: jeśli nawet szkoły ruszą po wakacjach, rząd nie ma dla ich kadry, w gruncie rzeczy także dla rodziców i dla samych uczniów, dobrych wiadomości. Kontrola zamiast podwyżek W Polskim Ładzie nie znajdziemy pomysłów choćby na zmniejszenie zagęszczenia uczniów. Tłok w szkolnych klasach był zapewne jednym z argumentów za ich szybkim zamknięciem. Nie ma w tym programie żadnej wizji unowocześnienia ani wyposażeń szkół, ani metod nauczania. Nie ma wreszcie i obietnic podniesienia nauczycielskich płac. Owszem, rząd już poza Polskim Ładem zapowiada, że nauczyciele będą więcej zarabiać. Ale łączy te podwyżki z podniesieniem tygodniowego pensum, co rodzi pytanie, czy to realny awans finansowy czy pozorny. O porwaniu nauczycielskiej kadry wizją lepszego losu trudno mówić. Za to minister Przemysław Czarnek wrzuca tuż przed wakacjami inny temat: większej kontroli nad szkołami. Wywołało to demonstracje środowisk liberalnych, które oskarżyły polityka o złowrogie ideologiczne zamiary. Czarnek chce, aby dyrektorów szkół mianowały i odwoływały rządowe kuratoria. Do tej pory ci dyrektorzy podlegali samorządom. Innym pomysłem jest poddanie kontroli ministerstwa - poprzez kuratoria - obecności organizacji zapewniającym w szkołach zajęcia. Co ja na to? Minister Czarnek ma rację, podkreślając, że nie ma czegoś takiego jak autonomia szkół podstawowych czy średnich (inaczej niż wyższych uczelni). Kontrola samorządowa nad szkołami też była w jakiejś mierze kontrolą ciał politycznych. Jeśli kuratoria mają pilnować realizacji szkolnych programów, możliwe, że jakaś większa ich ingerencja w to co się w szkołach dzieje, nie jest kierunkiem bezsensownym. Demonstrująca przed ministerstwem Krystyna Starczewska, dyrektorka liceum społecznego na Bednarskiej w Warszawie, skarży się, że przecież jej szkoła realizuje inny program, ma inne lektury. No tak całkiem to nie jest, skoro edukacja w takim liceum kończy się jednolitą maturą, taką samą jak w szkołach publicznych. A zarazem różnorodność szkół jest pewną wartością. Podobnie jak kompromis w każdej szkole, bo rzadko która ma jednakowych ideowo uczniów, ich rodziców i nauczycieli. Sięganie po takie kroki dyscyplinujące jak zwalnianie dyrektora powinno być ostatecznością. Jeśli ma być codzienną praktyką, rodzi się podejrzenie o zamiar politycznego sterowania wszystkimi szkołami w kraju, co jest groźną utopią. Ja się do pewnego stopnia zgadzam z poczuciem polityków prawicy, że mamy do czynienia z ofensywą ideologiczną lewicowych środowisk. Inwazja edukatorów uprawiających w szkołach indoktrynację wcale mnie nie zachwyca, zwłaszcza gdyby chodziło o zajęcia niedobrowolne. Odpowiedzią ma być administracyjna kontrola. Może się ona okazać receptą na konflikty i na wrażenie, że resort edukacji próbuje być supercenzorem. To nie jest dobra droga do utrwalania konserwatywnych wartości w młodych umysłach. Kilka rad dla ministra Czarnka Dobrym przykładem jest ów spór o zajęcia "wykraczające poza program". Minister Czarnek twierdzi, że to prawdziwa plaga dyktowana ideologicznie. Krótko mówiąc to samorządy mają umożliwiać organizowanie lekcji, które odbywać się nie mają prawa. Jednak swoich ogólnikowych zarzutów nie poparł minister konkretnymi przykładami. Nie wiemy o jakie zajęcia chodzi. Czy popołudniowy odczyt, na który uczniowie przychodzą dobrowolnie, też wykracza poza program? Ja bym wolał, aby przesądzała tu decyzja rodziców, co zapisano w prezydenckim projekcie ustawy popularyzowanym podczas kampanii w roku 2020. I wolałbym też aby resort pokazał w jakimś swoim sprawozdaniu czy raporcie rozmiar tego zjawiska. Aby opracowano mapę konfliktów w szkołach. W ostateczności podrzucam też ministrowi Czarnkowi dwa argumenty, które sam nazwę cynicznymi. Ministerstwo poddaje szkoły bardzo spóźnionej ofensywie ideowej, po prawie sześciu latach rządów prawicy. Jeśli już tak, powinno zadbać o pozyskanie przynajmniej części nauczycieli. Nie pozyska ich w sytuacji chronicznego oszczędzania na szkolnictwie, w tym na nauczycielskich płacach. Służbą zdrowia zajęto się w Polskim Ładzie w następstwie pandemii. A edukacją? Po drugie, postawienie na bezwzględną centralizację jest mieczem obosiecznym. Dziś resort będzie rugował ze szkół liberalne i lewicowe "miazmaty". Ale gdy PiS przegra wybory, podobna ofensywa może być podjęta centralnie przeciw wszelkim społecznym aktywnościom konserwatystów. Dziś narzekać na ingerencję będzie liberalna szkoła z Bednarskiej. Przy innej koalicji może to spotkać w imię politycznej poprawności na przykład szkoły katolickie. W dzień zakończenia roku szkolnego nie mam dla nauczycieli, uczniów i rodziców dobrych wieści. Możliwe, że jesienią kolejna fala covida zmiecie stacjonarną naukę. Czy jesteśmy gotowi aby domagać się trzymania szkół otwartych tak długo, jak się da? Czy sięgniemy po zagraniczne doświadczenia? A jeśli uda się zamykania szkół uniknąć, możliwe że czeka nas w nich wielki konflikt ideologiczny. Nie najlepiej opłacani, sfrustrowani nauczyciele będą traktować rząd jako agresora. Nawet pojedyncza wojna o dyrektora zwalnianego w następstwie konfliktu będzie przedstawiana jako akt cenzury i dyktat. Co będzie zapewne przesadą, ale czego rząd powinien za wszelka cenę unikać. Nie tak bowiem zdobywa się młode umysły.