Kilka tygodni temu trafiłem na pokaz "Drugiej połowy", polskiej komedii romantycznej, ale równocześnie sportowej. Film ma swoją bajkową intrygę miłosną: dziennikarz sportowy wiąże się z córką trenera polskiej reprezentacji, którego jest krytykiem i śmiertelnym wrogiem. Ale tak naprawdę on został nakręcony w jednym celu. Drugiej połowy nie będzie Miał pokrzepić polskie serca przed Euro. Mitem kiepsko zgranej polskiej drużyny, która jednak w chwili ostatecznej próby daje z siebie wszystko. Ma się rozumieć w meczu ostatniej szansy, a właściwie w jego drugiej połowie. Jest to, dodajmy, mecz z Niemcami. Reżyserem jest doświadczony rzemieślnik Łukasz Wiśniewski, do tej pory spec od telewizyjnych seriali. Ale pomysłodawcą i jednym z trzech scenarzystów Marcin Mastalerek, współtwórca pierwszej zwycięskiej kampanii Andrzeja Dudy i krótkotrwały rzecznik PiS. W jego wizji mecz reprezentacji to sprawa narodowa, okazja do integracji polskiego społeczeństwa. Ta ekipa stworzyła zacną w intencjach bajeczkę, w której nawet Cezary Pazura jako trener jawi się jako zbyt ugrzeczniony i mało wyrazisty. Zero w niej drapieżności, niewiele uchwycenia piłkarskich realiów. Jako jedyny powód początkowych porażek biało-czerwonych pokazane jest kiepskie wzajemne zrozumienie, a przede wszystkim przesadny indywidualizm głównej gwiazdy granej przez skądinąd sympatycznego aktora Macieja Musiała. Kiedy piłkarz pojmuje co i jak, zmienia swoje nastawienie, a wówczas zwycięstwa przychodzą na pstryknięcie palcem. Żeby to było takie proste... Film nie odnosi na razie komercyjnego sukcesu. Po części zapewne z powodu powolnego otwierania kin po pandemii i niewielkiej ochoty Polaków, aby do nich wrócić. Ale też mam wrażenie, choć nie przytoczę żadnych danych na potwierdzenie tej tezy, że Polacy nie walą na to, bo nie wierzą w przesłanie. Kiedy zobaczyłem ledwie zremisowany mecz Polski z Islandią tuż przed mistrzostwami, powiedziałem sobie: jest tak jak zawsze. Żadnej drugiej połowy nie będzie. To znaczy obie będą takie same - w kolejnych meczach. Na razie wszystko potwierdza moje założenie. Co idzie zawsze nie tak? Rozumiem apele tych, którzy przestrzegają przed samospełniającą się przepowiednią. I chwalą choćby byłego trenera Adama Nawałkę za to, że już po przegranym starciu ze Słowacją daje nadal, na wyrost, szansę i portugalskiemu trenerowi i polskim chłopcom. Potępieńcze debaty, ponure potępienia, nagłe konkluzje: "Po co zmieniano Brzęczka na Paulo Sousę?" brzmią przewidywalnie i jałowo. Ale brzmią w moich uszach jałowo nie dlatego, że wierzę w jakikolwiek zwrot, w odmianę losu. W filmie "Druga połowa" sportowy dziennikarz musi odszczekać swoją frontalną krytykę trenera. Ja na szczęście niczego nie muszę, ale sądzę, że będzie jak zawsze. Przecież każdy trener, łącznie z trzymającym się najdłużej i mającym pewne sukcesy Nawałką, odchodził w końcu jako przegrany. Jest to dla mnie swoisty fenomen. Inne dyscypliny sportu - od siatkówki do tenisa czy narciarstwa - przechodzą lepsze i gorsze okresy, ale dają nam po drodze sporo satysfakcji. Oto właśnie polscy siatkarze wygrali z Niemcami. Ukochany przez Polaków futbol okres prawdziwej świetności przeżył w latach 70. i 80. Potem to już tylko mdłe epizody. Dlaczego? Nikt tego tak naprawdę nie wie. Przecież chyba nie dlatego, że na dole młodzi Polacy coraz mniej chętnie kopią piłkę. Komercjalizacja sportu to zjawisko ogólnoświatowe, tak jest nie tylko u nas. I nie dlatego, że polscy zawodnicy bardziej się starają tam, gdzie pracują na co dzień, czyli w bogatych klubach rozmaitych krajów. W "Drugiej połowie", prawda, pominięto ten fenomen. Ale przecież znowu - tak funkcjonują, przy szczegółowych różnicach, w zasadzie wszystkie reprezentacje. Dlaczego więc oni, inni mogą, dlaczego im się chce, a naszym nie? Nikt tego zjawiska nie wyjaśnił. Można co najwyżej opisywać różne odmiany tej samej sytuacji. Czasem wspinaliśmy się nieco wyżej by zaraz się sturlać, czasem nie docieraliśmy nigdzie. Skoro jednak odpadliśmy nawet na Euro rozgrywanym w 2012 w Polsce, kiedy rząd nie szczędził pieniędzy, a społeczeństwo entuzjazmu, o czym my w ogóle rozmawiamy? To jedna z największych tajemnic naszego narodu. Niemal mistyczna niewiadoma. Próbowano mieszać do objaśnień politykę. To się także źle kończyło i kończy nadal. Sławomir Cenckiewicz, prawicowy, ale zachowujący własny osąd historyk, przypomniał twitterową wypowiedź Andrzeja Dudy z roku 2013. Wówczas europoseł PiS, nie prezydent, napisał: "Stan polskiego sportu, zwłaszcza gier zespołowych, jest smutnym odzwierciedleniem stanu polskiego państwa". Cenckiewicz stwierdza dziś drwiąco: "Pan prezydent ma dar prorokowania" . I rzeczywiście, warto było unikać takich deklaracji. Bo źle było, jest i będzie, za tej, tamtej i następnej władzy. Platformersi nie tylko nie szczędzili kasy, ale sami parali się piłką. I co? I nic. Mniej wyglądający na wysportowanych pisowcy są dokładnie w tym samym miejscu. Nagonki na nich wszystkich W Polsce wszyscy znają się na futbolu, może bardziej niż na medycynie. Potępieńcze debaty trwają dzień i noc, także i na temat detali. Obecnie jedni winią za wszystko Roberta Lewandowskiego, który miał być głównym atutem, a podczas meczu ze Słowacją niewiele razy dotknął piłki. Inni przekonują, że to nie jego wina, bo przecież w jego niemieckim klubie tak właśnie jest. On czeka na sam koniec akcji nie biegając za dużo po boisku, to inni wystawiają mu podania. Wierzę bardziej w tę drugą wersję, bo tak opowiada mój znający się na piłce przyjaciel, adwokat. Ja sam jestem ogórkowym, okazjonalnym kibicem. Ale co to właściwie zmienia? Lewandowski miał być cudownym lekiem, a nie jest. Nawet Tomasz Hajto go beszta - bo podobno nie powinien instruować na boisku innych piłkarzy, bo ponoć udaje trenera. Winni są też inni: bramkarz Wojciech Szczęsny, jego odległy poprzednik Jan Tomaszewski już nawet opisał jego błędy. No i Grzegorz Krychowiak, wygnany z boiska z czerwoną kartką przez sędziego. Przypomnijmy skądinąd, że Krychowiak wystąpił nawet w "Drugiej połowie" w filmowej roli jednego z piłkarzy. Złość jest więc jeszcze większa. Bawił się, zamiast ciężko pracować. Oczywiście oskarżany jest także Sousa - o błędy personalne i nieznajomość świata polskiej piłki. Tak piszą także fachowcy, którzy nagle pokochali Brzęczka, dopiero co przedstawianego jako nieudacznik. Nagonki na nich wszystkich dają chwilową satysfakcję, a jednak niczego nie leczą. Słyszymy też uspokajające komunikaty, że drużyna się integruje, że wszystkie błędy zostały zdefiniowane, a nieporozumienia przed sobotnim meczem z Hiszpanią wyjaśnione. Dawny piłkarz Władysław Żmuda, relikt czasów świetności polskiej piłki, poświęcił temu krzepiący felieton. Wierzycie? Bo ja nie. Nie wierzę, ale najgorsze, że nie znajduję języka, aby swoją niewiarę uzasadnić. Tak już po prostu jest. To aksjomat, pewnik, logika ślepego losu. Dałbym każdą nagrodę temu, kto by wskazał przyczynę, znalazł słaby punkt, zwłaszcza, że ludzie zdążyli się już wymienić, zarówno trenerzy i piłkarze. Nawet Lewandowski niedługo zniknie - Jan Tomaszewski przepowiada zresztą rozpad tej reprezentacji, jeśli odpadnie ona z tych mistrzostw. Co niczego jednak nie zmieni. Mamy do czynienia, powtórzę, ze złowrogą tajemnicą. Rząd PiS znalazł pieniądze, których nie umiał znaleźć w budżecie rząd PO. Ale z piłkarzy nie umie wykrzesać niczego więcej niż tamci. Wiemy, że zmieniać się będą kolejne epoki, partie, polityczne poprawności, a to jedno pozostanie zasadą. Czasem odrobina, namiastka nadziei, a potem już ciemność...