Historia przyjmowania przez Sejm Europejskiego Programu Odbudowy głosami części obozu rządowego i części opozycji obrosła najbardziej fantastycznymi mitami. Zaskakującymi nawet na tle codziennych zwyczajów w polityce, która staje się jednym wielkim memem. Nie jest prawdą, że Lewica stała się częścią rządzącej koalicji. Z pewnością już niedługo będzie odrzucać projekty Zjednoczonej Prawicy, gdy przedmiotem debaty staną się tematy polityczne czy światopoglądowe. Figura absurdalnego trwałego sojuszu podnieca jednak szeroki front: od polityków Konfederacji po straumatyzowanych celebrytów i komentatorów mainstreamowych tytułów. Ile z nich wierzy we własną propagandę? Ciężko oszacować. Jednak sukces rządzących Nie jest także prawdą, że Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki zapanowali nad wszystkimi swoimi kłopotami. Tylko chwilowo zaprowadzono jaki taki spokój w Zjednoczonej Prawicy. Głosy 17 posłów Solidarnej Polski i trójki innych zbuntowanych członków klubu PiS przeciw kluczowemu projektowi to widowiskowe naruszenie tabu i zapowiedź kłopotów na przyszłość. Możliwe, że ten rząd w wielu kwestiach będzie już niedługo znów dryfować - raz blokowany przez opór twardego skrzydła spod znaku Zbigniewa Ziobry, raz przez sprzeciw skrzydła liberalnego, któremu przewodzi Jarosław Gowin. Ale nieprawdziwe byłoby też twierdzenie, że PiS nie odniósł sukcesu. Lewica raz wsparłszy potężny transfer środków unijnych do Polski, zapewniła rządzącym agendę na wiele miesięcy. Dała im sukces, który może zapewnić wsparcie wyborców i zniwelować wrażenie, że prawica ma puste ręce. Na dokładkę zniknęło wrażenie izolacji Jarosława Kaczyńskiego. Włodzimierz Czarzasty może powtarzać, że podpisał pakt z diabłem. Podczas sejmowej debaty premier Morawiecki i inny polityk Lewicy Adrian Zandberg używali jednak podobnych metafor opowiadając o nowym planie Marshalla. Pytanie tylko, czy wybór Lewicy był drażniącą fanaberią, czy koniecznością. I tu dochodzimy do największego mitu produkowanego przez polityków Koalicji Obywatelskiej, a do pewnego momentu i ludowców (którzy jednak głosowali ostatecznie "za"), oraz przez zastęp liberalnych, antypisowskich komentatorów. To opowieść, jakoby istniał inny, sensowny i potencjalnie skuteczny scenariusz "całej opozycji", który Lewica popsuła swoją "zdradą". Zostawmy wypowiedzi szaleńcze albo po prostu głupie, jak kolejny z wielu tysięcy wpisów Romana Giertycha, który przypisał pakt PiS z Lewicą rosyjskim służbom. Od tej brudnej piany autorstwa nadgorliwców i nieuleczalnych twitteroholików ważniejszy jest spór toczony językiem bardziej klasycznej polityki. O co chodziło Budce? Wsłuchując się w strumień wypowiedzi Borysa Budki i innych liderów Platformy, ciężko jest wyłowić ich cel ostateczny. Z jednej strony, żeby nie stracić do końca wiarygodności we własnym, proeuropejskim elektoracie, byli oni jednak zmuszeni co jakiś czas sugerować, że w ostateczności zagłosują za europejskim planem, tyle że pod ambitniejszymi warunkami. Te sugestie czyniły ich jednak papierowymi tygrysami. Kaczyński nie miał powodu nadmiernie im ustępować. Zarazem eskalacja tego konfliktu groziła "wypadkiem przy pracy". Czyli zapędzeniem się przez opozycję tak daleko, że byłaby zmuszona wielomiliardowy program odrzucić razem z Ziobrą, Grzegorzem Braunem i Januszem Korwin-Mikkem. Politycy PO twierdzą, że było to śmiertelne niebezpieczeństwo dla Kaczyńskiego, tak wielkie, że aby go uniknąć, gotów był do najdalej idących upokarzających ustępstw. Niekiedy mówiło się tylko o obwarowaniu planu jakąś superkontrolą ze strony opozycji. Czasem wręcz o uzyskaniu w zamian za to rewizji całej polityki PiS: od rezygnacji z przebudowy sądów po zmianę polityki aborcyjnej. Jeśli ktoś w to naprawdę wierzy, powinien prędko poszukać kontaktu z rzeczywistością. Owszem, może cała opozycja uzyskałaby jeden, dwa zapisy dotyczące samego planu ponad to, co wynegocjował Czarzasty, a tak naprawdę stojący za jego plecami wytrawny polityk Aleksander Kwaśniewski. Dalej Kaczyński nie miał się jednak za bardzo gdzie cofać. Czy wizja przedterminowych wyborów, które sam zapowiedział, była dla niego czymś groźniejszym niż popadnięcie w pełną zależność od opozycji? Spójrzmy za to co groziło stronie opozycyjnej. Gdyby naprawdę doprowadziła do kampanii wyborczej po odrzuconym, albo nawet tylko zablokowanym Europejskim Planie Odbudowy, zostałaby skazana nie tylko na tłumaczenie się, ale na przyparcie do muru przez obecną władzę. "To wy nie daliście gigantycznych sum Polakom, wy ich zawiedliście, wy na dokładkę zdradziliście swój proeuropejski kierunek myślenia dla celów stricte partyjnych" - padałoby sto razy dziennie. Z pewnością Kaczyński wolał scenariusza spektakularnej przegranej w parlamencie uniknąć. Ale też wiedział, że liderów PO czy PSL czekają na końcu straty stokroć większe od jego własnych, łącznie z tłumaczeniem się Brukseli z zablokowania programu w skali całej Unii. W efekcie ciężko sobie wyobrazić końcowe walne zderzenie dwóch pędzących aut. Prezes PiS był pewien, że to Budka z Kosiniakiem-Kamyszem muszą skręcić jako pierwsi. A jeśli by nie skręcili, nasuwała się okazja, żeby im zadać bolesne straty. Bez pełnej gwarancji własnego zwycięstwa, ale może z większą gwarancją niż w normalnym konstytucyjnym terminie, po kolejnych kłopotach związanych z pandemią, kryzysem i brakiem własnej agendy. Scenariuszem alternatywnym w przypadku przewlekania starcia "całej opozycji" z Kaczyńskim był de facto podobny kompromis jak ten, który zawarto z samą Lewicą. Tyle że wówczas rolę akuszerów polityki skutecznej próbowaliby odgrywać Budka i jego koledzy. Lewicy pozostawiono by rolę statystów. Powołując się na opozycyjną solidarność. Niczego dodatkowo wielkiego by nie ugrano, na dokładkę nie uniknięto by oskarżeń o granie dobrobytem i bezpieczeństwem Polaków. Wybór Lewicy mógł być tylko jeden. Prounijne sentymenty takich ludzi jak z jednej strony Kwaśniewski, z drugiej Zandberg, to oczywiście dodatkowy czynnik. Im naprawdę musiał się jeżyć włos, kiedy Budka niezgodnie z własnym wizerunkiem i interesem, parę razy powiedział coś, co mogło brzmieć jak pretensja do samej Unii. Czy politycy Platformy mieli inny wybór niż ten grad pretensji do niedawnych sojuszników? Myślę, że każdy wybór, także robienia dobrej miny do złej gry, był lepszy, niż wykrzywione twarze i zaciśnięte pięści w poczuciu nie dającej się ukryć klęski. Wieczny mit obalenia rządu Zabawne jest też to, że politycy PO i niektórzy komentatorzy powołują się na jeszcze inny scenariusz, który podobno zaprzepaszczono. To mit niemal już gotowego "obalenia rządu". Budka posunął się do tego, że obwinił Lewicę o to, iż już drugi raz nie dopuszcza do powstania "rządu technicznego", z Gowinem. Pierwszym momentem miał być spór o wybory kopertowe i o ich przesunięcie w maju 2020 roku. Tyle że Jarosław Gowin, bez którego ta konstrukcja nie miała sensu, dogadał się z Kaczyńskim za pięć dwunasta. Możliwe, że również dlatego, iż wiedział już o dogrywanych przez kilka dni układach z Lewicą. Ale jak twierdzą jego współpracownicy on i tak nie wierzył w skok na głęboką wodę, jakim byłyby nowe wybory, i chciał ich uniknąć. Ta perspektywa jest zresztą wątpliwa nawet z nim - bo trzeba by pozyskać także głosy Konfederacji. Czy wspólne z Braunem i Korwin-Mikkem przejmowanie choćby na kilka miesięcy władzy w takim momencie nie zdruzgotałoby do końca wizerunku opozycji jako "niezłomnych europejczyków"? Oczywiście na szybkie wybory można było liczyć w przypadku prostego odrzucenia Europejskiego Planu Odbudowy. Ba, Kaczyński sam to zapowiadał. No, ale pomińmy już to, że taki przedwczesny test wyborczy wcale nie musiał być automatyczny. Prezes PiS mógłby zawsze zmienić zdanie, pozostawiając proeuropejską Platformę z jej antyeuropejskim głosowaniem. Ważniejsze jest inne pytanie. Borys Budka powinien się zdecydować, co było tak naprawdę stawką w tej grze? Czy "lepsze porozumienie", które podobno udaremniła Lewica. Gdyby miało do niego dojść, ten rząd, i ten parlament musiałyby przecież przetrwać. Czy skuteczne zablokowanie unijnych pieniędzy? Obie te stawki pozostają ze sobą w logicznej sprzeczności. Albo grał o jedno, albo o drugie. Na koniec była to już tylko gra emocji. Krzyków w Sejmie, że Lewica zdradziła demonstrantów walczących o praworządność. Poprzednie pięć i pół roku rządów PiS ujawniało, że Polacy zawsze wybiorą społeczno-ekonomiczny konkret ponad taką jałową (nie wdaję się w tym momencie, na ile uzasadnioną) moralistykę. Wielu konsekwencji tego, co się stało w tym tygodniu w Sejmie, nie znamy. Wiemy, że Polacy zaakceptowali w dużej większości ten werdykt, co może być obiecujące zarówno dla PiS jak i Lewicy, których elektoraty nadal wściekle się nie zgadzają w większości spraw. Politykom KO warto uświadomić jedno. Macie sporo racji twierdząc, że te potężne sumy, jakie napłyną do Polski, mogą się okazać funduszem wyborczym PiS. Tyle, że pole gry nakreśliła tu sama Unia Europejska. To ona dała taki fundusz nie tylko polskiemu rządowi, ale wszystkim rządom, niezależnie od barw. Formuła wzięcia tych pieniędzy pod warunkiem jakiejś totalnej kurateli opozycji nad rządzącymi jest i prawnie wątpliwa, i nieprzewidziana przez samą Unię. Choć, co warto przypomnieć, tak zwany mechanizm kontroli praworządności ma eliminować przypadki korupcji czy niegospodarności, możliwe, że także politycznego faworytyzmu i kolesiostwa. Tu jest jakaś szansa dla obecnej polskiej opozycji. Także na to, że za rok, dwa rząd Morawieckiego może nie mieć poczucia pełnego sukcesu - w obliczu nowych kłopotów. Może go nie mieć i z innego powodu. Minister Konrad Szymański dowiódł eurosceptycznej opozycji, że demonizuje ona mechanizm przyjmowania tych pieniędzy, że nie przewiduje się uwspólnotowienia długów itd. Ale Ziobro ma swoją rację w jednym: to jest pół kroku w kierunku Unii bardziej spoistej, wtrącającej się, silniejszej. To większy powód do radowania się dla Zandberga niż dla Kaczyńskiego i Morawieckiego. Nie zmienia to faktu, że doraźnie PiS nabija sobie punkty czymś, co powinno go niepokoić. A Borys Budka zabrnął w ślepy zaułek nieskuteczności i małej komunikatywności. Nie wiadomo, jak to wpłynie na przyszłe wybory. Bo nie wiemy, kiedy one tak naprawdę się odbędą. Teraz mamy wrażenie rządowego sukcesu, plus totalnie skłóconą opozycję. Może to kolejny argument za tym, że to samemu Kaczyńskiemu opłaca się wezwać Polaków do urn stosunkowo niedługo. Może na przykład za rok?