"Więzienie za mówienie o aborcji" - alarmuje wielkim tytuł na pierwszej stronie "Gazeta Wyborcza". Oczywiście nie chodzi o wszelkie "mówienie", dziennik chce wywołać atmosferę grozy. Karanie za słowa musi się źle kojarzyć. Chodzi o obywatelski projekt fundacji Życie i Rodzina, który ma zakazać informowania o tym, jak przerwać ciążę (do dwóch lat więzienia) oraz namawiania do przerywania ciąży (do trzech lat więzienia, a w przypadku późnej ciąży do ośmiu lat). Trafił on właśnie do Sejmu. Opozycja i opozycyjne media gromko protestują. I naturalnie wiążą ten projekt z "atmosferą wytworzoną przez PiS". Zarazem rzecznik rządu Morawieckiego Piotr Mueller już zdążył się wypowiedzieć przeciw temu projektowi, zapewniając, że obóz rządzący nie wspiera inicjatyw zmierzających do dalszego zaostrzania prawa aborcyjnego. Co już mamy w kodeksie? Kaja Godek opisała swój projekt jako zmierzający do przerwania aborcyjnej propagandy. Warto tu jednak dobitnie powiedzieć: namawianie do popełnienia przestępstwa lub jego pochwalanie jest już teraz zakazane przez kodeks karny. Artykuł 18 ustanawia kary za tak zwane podżeganie (czyli zachęcanie do czynu zabronionego indywidualnej osoby), zaś artykuł 255 za zachęcanie "zbiorowe", czyli skierowane do wszystkich. Kary też są podobne - do trzech lat. Jeśli aborcja jest przestępstwem, nie można do niej namawiać już dziś (informowanie, jak to zrobić, mieści się w tej kategorii). Dlaczego zatem otwarte pochwalanie aborcji przez lewicowe aktywistki, czy namawianie Polek do korzystania z akcji typu "aborcja bez granic", nie wywoływało żadnych skutków prawnych? Prawda jest taka, że wszystkie przepisy karne dotyczące przerywania ciąży pozostawały teorią. Policja i prokuratura nie ścigały rozlicznych ogłoszeń aborcyjnych usług, ani nie szły ich tropem - za obecnej władzy było tak samo jak za poprzednich. W tej sytuacji trudno było oczekiwać, że będzie ścigała wypowiedzi na ten temat. Można więc powiedzieć, że fundacja Kai Godek powiela jedynie obowiązujący już przepis. Wyszczególniając aborcję jako czyn szczególny, próbuje, jak rozumiem, uczulić Polaków na ten problem. Intencję rozumiem, ale działanie uważam za przeciwskuteczne - w dzisiejszej atmosferze społecznej. Zmiana społecznej atmosfery Można tę martwotę przepisów uznawać za dowód ogólnej społecznej hipokryzji. A można spojrzeć na to odwrotnie: państwo mówi tymi zakazami, co jest dobre, a co złe. Mają one charakter normotwórczy, aksjologiczny. Mój pogląd był zawsze zgodny z tym drugim punktem widzenia. Przypominam, że po uchwaleniu ustawy antyaborcyjnej w roku 1993 liczba przeciwników przerywania ciąży ustawicznie rosła. Jeszcze w roku 2018 aż 65 procent polskiej młodzieży odrzucała aborcję "z przyczyn społecznych". W przypadku całej populacji ten odsetek był jeszcze wyższy. Te proporcje zmieniły się gwałtownie dopiero w ciągu ostatnich dwóch lat, zwłaszcza po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, który zakazał aborcji z powodu "uszkodzenia płodu", co wywołało gwałtowne protesty. Wiąże się to z postępującą laicyzacją i wzrostem nastrojów antyklerykalnych. Dziś wedle różnych sondaży od 60 do 70 procent Polaków dopuszcza aborcję "z przyczyn społecznych". Nieco mniejszy odsetek, jeśli nazwiemy ją w sondażowym pytaniu "aborcją na życzenie", ale to tak naprawdę to samo. Orzeczenie Trybunału, chociaż dotyczyło najróżniejszych przypadków (np. dzieci z zespołem Downa), łatwo było przedstawić jako skazywanie kobiet na męczeństwo, jakim miało być rodzenie potomstwa, które czekała śmierć. Czy gdyby nie to zerwanie "kompromisu aborcyjnego" (skądinąd nigdy nie zawartego, wynikał on jedynie z przyjętych w 1993 roku zakazów i wyjątków od zakazów), ten przełom nastąpiłby i tak? Pewnie by nastąpił. Możliwe jednak, że działoby się to wolniej, wiele grup społecznych by się wahało. Jak pewien mój znajomy aktor, który włączył się w protesty Strajku Kobiet, bo uważał, że broni kobiet nieszczęśliwych i przymuszanych do rzeczy ponad ich siły. Ale który sprzeciwiał się hasłu wznoszonemu czasem przez aktywistki tych protestów, że "aborcja jest OK". Próbował tłumaczyć, że aborcja nie jest OK. Dziś, po przełamaniu wieloletniego tabu, sytuacja obrońców życia jest trudniejsza niż kiedykolwiek. Niemal cała Europa przyjęła już inne przepisy, ale racje tych obrońców, gdy podtrzymywali "ograniczenie aborcji", chroniła przynajmniej zgoda większości. Teraz tej zgody już nie ma. Wyskakiwanie teraz z nowymi przepisami karnymi jeszcze przyśpieszy gwałtowne zmiany poglądów. Wahadło będzie się wychylało jeszcze szybciej. Godek chce szantażować prawicę Kaja Godek wychodzi najwyraźniej z założenia, że "im gorzej, tym lepiej". Chce wyborów zerojedynkowych. Może to i pryncypialne w intencjach, ale nawet katechizm Kościoła katolickiego sugerował w kwestii aborcji roztropność. Zalecał szukanie rozwiązań umożliwiających ograniczenie praktyki przerywania ciąży. Takie inicjatywy jak ta idą w dokładnie odwrotnym kierunku. Na dokładkę pani Godek już zapowiedziała, że będzie używała tego projektu do oceny Zjednoczonej Prawicy. Sprawdzi, jak kto nad nim głosował. Jednym słowem będzie atakowała PiS z pozycji antyaborcyjnych, podczas gdy z drugiej strony będzie on obwiniany o "klimat" sprzyjający zakazom. To oczywiście ułatwi torowanie drogi do władzy obecnej opozycji, bo postawi wielu wyborców prawicy wobec konfliktu sumienia. Donald Tusk już zapowiedział szybką legalizację aborcji na życzenie, jeśli opozycja wygra. Strategia "im gorzej, tym lepiej" zbierze swoje owoce. Moje prywatne stanowisko wobec aborcji jest specyficzne. Wierzę w sens obrony życia, ale widzę paradoksalność antyaborcyjnych zakazów. Nawet ustawodawcy z roku 1993 nie uznawali przecież aborcji za normalne zabójstwo, to wynika choćby z poziomu kar. Ten dylemat nie był jednak tak palący, skoro większość Polaków nie domagała się uchylenia zakazów. Zwracam jednak uwagę, że projekt Kai Godek nie zostanie zapewne uchwalony. A nawet gdyby został, okazałby się martwy. Grożenie więzieniem pozostałoby teoretyczne. W Wielkiej Brytanii naprawdę aresztowano kobietę za modlitwę, skądinąd cichą, przez kliniką antyaborcyjną, w intencji powstrzymania tych "zabiegów". Tam nie wolno już nawet przekonywać do innej postawy niż ta obowiązująca. Dla mnie to quasi-totalitaryzm. Nie życzę go Polsce, ale kiedy słucham aktywistek lewicy, sądzę, że do nas on także przyjdzie.