Obrona Ziobry, którego właśnie Zjednoczona Prawica uratowała w Sejmie, jest ciężkim zadaniem. Nawet zwolennicy obozu rządowego miewają go dosyć, podejrzewają, że gra wyłącznie na siebie i swoje małe, choć wierne środowisko Solidarnej Polski. Ludzie związani z rządem Morawieckiego nie raz i nie dwa przypominali, jak psuł negocjacje z Unią Europejską, kiedy w sprawie reformy sądownictwa kompromis był już bliski. Na dokładkę część tych najprostszych zarzutów opozycji wydaje się być słuszna. Choćby ten, że próbuje budować swoje małe imperium przy użyciu Funduszu Sprawiedliwości. Do tego Funduszu, wykorzystywanego w celach najróżniejszych, zaczął się już dobierać NIK. Dobre zmiany Ziobry Obrona Ziobry jest więc zadaniem dla adwokata diabła. A jednak rzeczywistość jest czarno-biała tylko w propagandzie obu coraz bardziej rozżartych obozów. Warto było oglądać debatę nad wotum nieufności dla ministra, zwłaszcza w komisji sprawiedliwości Sejmu. Można było sobie przypomnieć wszystkie argumenty - za i przeciw. Przecież prawdą jest, że zwłaszcza w pierwszej kadencji PiS Ziobro zrobił wiele rzeczy, których nie robili jego poprzednicy. Przeforsował ustawę, która poskromiła mafię komorniczą. Dziś naprawdę nikt nie słyszy o traktorach zabranych rolnikowi, bo go pomylono z sąsiadem. Czynności komorników są poddane stosunkowo drobiazgowej kontroli. Prawdą jest, że też na początku pierwszej kadencji inna ustawa, która wyszła z resortu sprawiedliwości, zakazała odbierania rodzicom dzieci z powodu biedy. I że dużo później resort przygotował przepisy, które skuteczniej niż do tej pory mają zapobiegać przemocy domowej. To dręczyciel musi opuścić mieszkanie, a nie ofiary dręczyciela. Pamiętam, że rząd doczekał się wtedy nawet zdawkowych pochwał ze strony środowisk feministycznych. Ale to prawo przygotowali ludzie Ziobry. Te zmiany miały swoją treść społeczną. Podobnie jak rejestr pedofilów. Jak podjęcie walki, nie zawsze skutecznej, ale jednak, z mafią reprywatyzacyjną. Czy z mafią VAT-owską. To są wszystko rzeczy niezałatwianie latami. I warto to przypominać, bo to jest część bilansu obu stron dzisiejszego sporu. Reforma czy deforma? W teorii Ziobro mógł się zająć tym, a nie wielką polityką. Kiedy przeforsował, zgodnie z poglądami PiS, podporządkowanie prokuratury rządowi (czyli ministrowi sprawiedliwości) uzasadniał to skutecznością w walce z korupcją i przestępczością. Tu już osiągnięć było mniej, za to coraz przemożniejsze wrażenie, że korzysta się z ręcznego sterowania prokuratorami dla wygody rządzących. Choćby manipulując śledztwem w sprawie wypadku z udziałem auta wiozącego premier Beatę Szydło, skądinąd sojuszniczkę Ziobry w rządowych rozgrywkach. Wszystkie poważne sprawy obciążające rządzących były wygaszane albo zamrażane. I to jest druga strona "dobrej zmiany" w wymiarze sprawiedliwości. Naturalnie Ziobro jest tak naprawdę negatywnym bohaterem przede wszystkim niekończącego się, kosztującego Polskę wiele, serialu z reformą sądownictwa. I tu warto przypomnieć jedno. W przeszłości do swoistej demokratyzacji systemu wybierania sędziów nawoływała także Platforma Obywatelska. Tyle że miało to polegać na rozszerzeniu reprezentacji sędziów niższych instancji w Krajowej Radzie Sądownictwa. PiS wybrał inaczej: przekazując wyłanianie kandydatów do KRS Sejmowi. Pojawił się więc zarzut, że politycy mają decydujący wpływ na politykę kadrową w sądownictwie. Ziobro ma rację przypominając, że nie tylko w Polsce tak się dzieje, ale na przykład w Niemczech czy w Hiszpanii. Tyle że tam jest to przedmiotem konsensusu między partiami. W Polsce przedstawiano to w konwencji swoistej rewolucji. Na dokładkę naginając odpowiedni przepis konstytucji. Jest złudzeniem, że większy wpływ polityków polepsza jakość sądów, skądinąd tu i ówdzie naprawdę spatologizowanych. Można w teorii twierdzić, że ten wpływ powiększa pluralizm w tym gronie, skoro prawica ma jakiś wpływ na sędziowskie kariery. Ale też można odnieść wrażenie, że ten problem nastawienia środowiska sędziowskiego za czy przeciw obecnemu rządowi narastał wraz z antysędziowską kampanią - przypomnijmy jątrzące billbordy Fundacji Narodowej przedstawiające wymiar sprawiedliwości jako bagno złożone z łapowników i złodziei kiełbasy. Nawet niektórzy ministrowie rządu Morawieckiego twierdzili, zawsze nieoficjalnie, że gdyby nie te zmiany, sądy nie byłyby tak niechętne prawicy. I nie uwalniałyby każdego demonstranta, nawet jeśli lży czy szarpie policjanta. Nie da się tego sprawdzić. Kiedy jednak czyta się obecne projekty resortu sprawiedliwości, zapowiadające de facto czystkę w gronie sędziów (pod pretekstem reorganizacji), ma się wrażenie, że sprawy zaszły za daleko. Trudno przy takim kierunku myślenia rządzących twierdzić, że nie ma w Polsce kłopotu z sędziowską niezawisłością. Nawet jeśli Ziobro wprowadził zarazem system losowania sędziów do poszczególnych spraw. Wojenki z Unią Tylko, że przypomnijmy: autorem wiary, że wybory KRS przez polityków uzdrowią sądownictwo, był nie Ziobro a sam Jarosław Kaczyński. Dopiero kiedy ta zasadnicza decyzja polityczna zapadła, Ziobro zaczął ją zapełniać treścią, głównie swoimi ludźmi w różnych newralgicznych punktach sądownictwa. Przypominam to, bo Ziobrze rządzący wyznaczyli rolę swoistego odgromnika. Ma być najczarniejszym ludem. Że wszedł w tę rolę z ochotą, to inna sprawa. Rzecz cała ma oczywiście swój wymiar zewnętrzny: wojny z Unią Europejską. Ziobro próbuje na tym budować przekaz swojego środowiska: Solidarnej Polski. Nie tylko w kwestii sądów. Mami na przykład polską opinię publiczną złudzeniem, że możliwa jest jakaś całkiem inna polityka klimatyczna i energetyczna. Wszystkie państwa Unii już tę decyzję podjęły. Więc to iluzja, zniechęcająca jednak do modernizacji polskiej gospodarki i polskiego życia społecznego pod tym kątem. Ale w przypadku wojny z Unią o sądownictwo, sprawa jest bardziej złożona. Można się z reformy wymiaru sprawiedliwości natrząsać. I można się jej obawiać. Ale sytuacja, w której Komisja Europejska szczegółowo instruuje, jaki ma być w Polsce ustrój sądów, koliduje z europejskimi traktatami. Tu obawy podsycane przez Ziobrę są jakoś uzasadnione, nawet jeśli opór kosztuje Polskę gigantyczne sumy (miliard za samo niezlikwidowanie w Polsce Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego). Wydaje się, że Kaczyński też szykuje się na długotrwały spór z Unią o jej rozpychanie się kosztem państw narodowych. Zakłada, że czasem trzeba się cofnąć, jak w przypadku Izby Dyscyplinarnej, ale nie co do ogólnej zasady. I dlatego choć Ziobro nie raz i nie dwa go drażnił, bo pouczał go na czym polega prawicowość, jest mu on w obozie rządzącym potrzebny. Jako najtwardsze skrzydło, które raz można dyscyplinować, ale raz powoływać się na jego zdanie. Stąd obecny kompromis: obrona Ziobry za ustąpienie Solidarnej Polski w kwestii Izby Dyscyplinarnej. Ziobro z kolei zauważył, że wybory tak czy inaczej się zbliżają (to już tylko niecałe półtora roku), a on może wprawdzie odebrać PiS trochę głosów, ale przecież na samodzielny start uwieńczony wejściem do Sejmu nie ma szans. Stąd jego obecne cofnięcie się. Prezydencki projekt dotyczący Izby Dyscyplinarnej uważał za niedopuszczalny targ z Unią. Ale musiał się nagiąć. Co nie znaczy, że zrezygnuje w przyszłości z nowych protestów i konfliktów. Czy istniała inna droga: spokojniejszego naprawiania sądownictwa, skoncentrowania się na reformach usprawniających system wymiaru sprawiedliwości? Wciąż przecież mało efektywny, powolny, zbiurokratyzowany? Pewnie istniała. To Kaczyński, a nie Ziobro wybrał inną drogę. Ziobro dodał do tego swoją gotowość podsycania obaw przed dyktatem Unii, przecież jednak obaw nie całkiem nieuzasadnionych. Jego kieszonkowy makiawelizm używany do rozgrywek wewnątrz Zjednoczonej Prawicy, choćby przeciw Morawieckiemu, drażni, także i mnie. Nie oznacza to jednak, że będę go opisywał jako demona-niszczyciela. Nie będę, bo pamiętam rozmaite patologie sprzed roku 2015. Choćby sprzężenie wielu sędziów, prokuratorów czy adwokatów z mafią reprywatyzacyjną. A tego z kolei obecna opozycja nie widzi, bo nie chce widzieć.