Brytyjski Channel 5 zapowiedział serial o Annie Boleyn, drugiej spośród sześciu żon Henryka VIII. Tej która najpierw spowodowała rozwód angielskiego króla z Katarzyną Aragońską, i w konsekwencji powstanie oddzielnego Kościoła Anglikańskiego, a po tym jak nie mogła królowi dać syna, została oskarżona o najstraszniejsze winy i stracona. Nie ma w tym nic niezwykłego. Henryk VIII i jego żony to chyba jedni z najatrakcyjniejszych bohaterów historycznych dla popkultury. Od klasycznego "Oto jest głowa zdrajcy" po serial "Rodzina Tudorów". Tak się składa, że w tej chwili można trafić w różnych polskojęzycznych kanałach filmowych na co najmniej dwa seriale obierające sobie za temat różne momenty i wątki z dziejów tego monarchy. Chcemy czarnego Kazimierza! Zasadnicza różnica jest jedna. Annę Boleyn pochodzącą z angielskiej arystokratycznej rodziny, ma zagrać w Channel 5 czarnoskóra aktorka Jodie Turner-Smith. Budzi to oczywiście opory, ale i żarliwe przejawy obrony tej decyzji - te ostatnie z pozycji lewicowych czy liberalno-lewicowych. Po korektach w zasadach przyznawania Oskarów, uwzględniających kryterium rasy jako jeden z powodów preferencji dla filmu, trudno być zdziwionym. Ale kiedy czytam w "Krytyce politycznej" artykuł Jakuba Majmurka, krytyka filmowego, choć równocześnie komentatora politycznego, który chętnie przeniósłby te zasady do kina polskiego, i powitał czarnego Kazimierza Wielkiego, zastanawiam się nad granicami absurdu w globalizującej się debacie. Jaki jeszcze ideologiczny wzorzec przychodzący z wielkiego świata, musi być mechanicznie pochwalony, bo przecież ma się rozumieć, my też "jesteśmy za postępem"? Zasadniczy argument Majmurka jest taki, że... tak już przecież jest. W XIX wieku szekspirowskie role bez wątpienia białych władców grał czarnoskóry aktor Ira Aldridge, a w nakręconych nie tak dawno Kronikach Królewskich Szekspira ("The Hollow Crown") rolę królowej Małgorzaty Andegaweńskiej żony Henryka VI powierzono czarnoskórej Sophie Okonedo. W istocie takich przykładów znajdziemy znacznie więcej. W zasadzie w większości bliższych nam czasowo obrazów historycznych ciemnoskórzy aktorzy pojawiają się w opowieściach z wyższych sfer, szczególnie z angielskiego dworu królewskiego czy arystokracji. Czasem jest to tylko epizodyczny trybut składany politycznej poprawności, jak w "Faworycie", gdzie jednak główne postaci historyczne są nadal białe. Ale trend faktycznie szedł w kierunku powierzania czarnym ról coraz bardziej kluczowych. Starzec w roli Anny Boleyn? Majmurek uważa, że sztuka jest przestrzenią umowności, i widzowie doskonale to rozumieją. Skoro w "Rodzinie Tudorów" król Henryk VIII, to wciąż szczupły i urodziwy Jonathan Rhys-Meyers (a on się roztył i zbrzydł, co starsze dzieła filmowe skwapliwie pokazywały), to żadnych granic nie ma. Można by odpowiedzieć pytaniem, czy wobec tego Annę Boleyn mógłby zagrać stary mężczyzna? W ostateczności w finale swojego tekstu Majmurek wykłada cele społeczno-polityczne pisząc, że w coraz bardziej globalizującym się świecie warto by przełamać monopol białych aktorów, bo inaczej czarnym pozostaną role niewolników. Sztuka staje się narzędziem inżynierii społecznej. Ktoś ma być dowartościowany i lepiej się poczuć. To może starzec grający młodą królową byłby głosem świata filmu przeciw dyskryminacji seniorów? Że to już absurdalne? A dlaczego, skoro nie ma żadnych granic umowności? Lewicowy krytyk przywołał też amerykański musical "Hamilton", który reżyserował i w której główną rolę jednego z twórców niepodległości USA zagrał czarnoskóry Lin-Manuel Miranda. Powiedział on, że chciał, aby współcześni, wielorasowi Amerykanie odebrali tę historię jako własną. Świat amerykańskiej rewolucji miałby oddawać emocje Ameryki takiej, jaką jest ona dziś. Nie zestawiałbym do końca świata teatru i filmu. Teatr zawsze miał wbudowaną w swoją logikę większą umowność - stąd eksperymenty z graniem ról męskich przez kobiety i na odwrót mają tam na przykład długą tradycje. W tym mieści się także szekspirowski aktor Aldridge. Kamera obiektywizuje pokazywaną rzeczywistość. W teorii obiecuje widzowi, że pokaże mu, jak jest lub było naprawdę. Choć oczywiście znajdzie się sporo odstępstw od tej reguły. Wszyscy wiemy, że w 1944 roku nie zabito Hitlera we francuskim kinie (a pokazuje to Quentin Tarantino w "Bękartach wojny"). Wiemy, że w starożytnej Palestynie nie dzwoniono telefonicznym automatem, a jednak robi to biblijny Judasz w "Piłacie i innych" Andrzeja Wajdy. Koniec kina historycznego No tak, ale ani "Bękarty wojny", ani "Piłat i inni" nie były przedstawiane jako kino historyczne. Gdyby zastosować logikę Lina-Manuela Mirandy do filmu ("chodzi o obraz Ameryki współczesnej") zniknąłby zasadniczy cel i sens filmów historycznych. One przy różnych nagięciach i odstępstwach od dawnych realiów, obiecywały nam jednak pokazanie tego, "jak było kiedyś". Jak wyglądała historia, a nie współczesność. Jeżeli wszystko wolno, to kina historycznego po prostu nie ma. Według Majmurka każdy wie, że to co ogląda, jest umowne. Przemawia on tym samym z perspektywy elity. Tymczasem wielu ludzi i w Ameryce czy Anglii, i w Polsce, traktuje kino historyczne jako źródło najbardziej dosłownej wiedzy. Jeśli Kazimierz Wielki ma być czarny, czeka krytyka trudne wyzwanie: wytłumaczenie szerokiej widowni, jak to się stało, że Polacy byli rządzeni przez czarnoskórą dynastię Piastów. Jak to zrobi? To nota bene ma dodatkowe konotacje, które powinny niepokoić szczególnie właśnie postępowców. Jeśli w XVI- czy XVIII-wiecznej Anglii czarni mogli być arystokratami, a nawet władcami, znika przekaz ich wielowiekowej krzywdy. Po co zwalać pomniki handlarzy niewolników, skoro w tamtym czasie ludziom o ciemnej skórze mogło się powieść tak dobrze? Może w takim razie ludzie będący przedmiotem tego handlu byli życiowymi nieudacznikami? Twórcy popkultury nie zadają sobie takich pytań, bo widzą wszystko osobno. Ale intelektualista zainteresowany mechanizmami polityki, takie pytanie zadać sobie powinien. Albo inżynieria społeczna dotycząca współczesności, albo przekaz historyczny zgodny z prawdą. Jeśli elita amerykańska z początku XIX wieku była po części czarna, to nie mogła posiadać niewolników (miał ich sam Hamilton), ani akceptować niewolnictwa. Czy takiej historii powinni się uczyć młodzi Amerykanie? Używam tej argumentacji jako pomocniczej. Dla mnie kryterium prawdy ("tak było" lub "tak nie było") choć zderza się z wieloma wyjątkami, zasadniczo wciąż obowiązuje. Lub raczej powinno obowiązywać. Ale oczywiście widzę różnicę między wciąż szczupłym królem Henrykiem VIII i ciemnoskórą Anną Boleyn. To pierwsze jest nagięciem historii (którego cele są dla mnie niejasne), ale nie niesie ze sobą żadnej tezy społecznej. To drugie aplikuje nam zasadniczą zmianę sensu historii społecznej czy politycznej. Próbując spierać się z Majmurkiem na Facebooku, użyłem innego przykładu. Oto powstała całkiem ciekawa "Ludowa historia Polski" Adama Leszczyńskiego próbująca opowiedzieć dzieje ludzi żyjących nad Wisłą z punktu widzenia klas niższych, upośledzonych. To wypełnienie luki. Co by jednak powiedzieli postępowcy, gdyby odpowiedzią na nią była fantazja historyczna porównywalna z czarną królową. Oto Kazimierz Wielki nie pochodzi z rządzącej od kilkuset lat dynastii Piastów, a zostaje królem będąc wcześniej chłopem. Bo w Polsce XIV-wiecznej przedziały stanowe nie miały znaczenia. Skoro można wszystko w sferze koloru skóry, to dlaczego w innych sferach już nie? Wyobraźnia ludzka nie zna przecież granic. A może biały doktor King? No i na koniec jeszcze jedna uwaga. Popełniając apoteozę przekraczania barier rasowych w kinie. Majmurek doskonale wie, że działa ona wyłącznie w jedną stronę. Gdyby ktoś wpadł na pomysł, aby w rolach niewolników (albo Martina Luthera Kinga) obsadzić białych, naraziłby się na oskarżenie kradzieży tożsamości Afro-Amerykanów. Którzy sam pomysł zagrania ciemnoskórej postaci przez ucharakteryzowanego białego uważają za bez mała zbrodnię. Tych barier jest zresztą więcej. Żąda się, aby heteroseksualny aktor nie mógł zagrać geja, a film "Music" został zaatakowany z tego powodu, że głównej autystycznej bohaterki nie gra autystyczna aktorka. Dlaczego w tych przypadkach amerykański, angielski czy polski lewicowiec nie używa argumentu, jakiego użył Majmurek w obronie obsadzenia pani Okonedo czy pani Turner-Smith: "po prostu były najlepsze"? Szaleństwo, szaleństwo i jeszcze raz szaleństwo. A może tylko niekompetencja granicząca z głupotą - tyle można napisać o poprawności politycznej stosowanej na dokładkę tak wybiórczo i pokrętnie. Gdy bronią jej ludzie aspirujący do roli intelektualistów, robi się szczególnie nieciekawie.