Od wielu miesięcy polska opinia publiczna żyje sporem o Unię Europejską i pieniądze na tzw. Krajowy Plan Odbudowy, czyli na KPO. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że cała ta dyskusja stoi na dwóch fałszywych założeniach. Pierwsze jest takie, że te "pieniądze z Unii" to rodzaj manny z nieba, która ugasi wszelkie nasze polskie pragnienia i niedostatki. Głodnych nasyci, spragnionych napoi, zbije inflacje, rozbucha wzrost albo podniesie pensje nauczycieli i pielęgniarek o 300 proc etc. (*dopisać, co się komu marzy). Drugie założenie - wynikające z tego pierwszego - jest takie, iż wszyscy, którzy stoją na drodze do otrzymania przez Polskę tych wielu wspaniałości, są zakałą naszej polityki. W tej roli obsadzani są od dłuższego czasu oczywiście tzw. ziobryści, czyli obóz Solidarnej Polski. Gdyby nie ich zła wola, upór, głupota i nieuctwo (*niepotrzebne skreślić), to już dawno byśmy te pieniądze mieli i wszystko byłoby super. Te założenie wyglądają sensownie i nęcąco. Ale są kłamliwe. A przynajmniej nie do końca prawdziwe. "Znaczone" pieniądze z KPO Weźmy wpierw samo KPO. Ten Krajowy Plan Odbudowy to jest polska nazwa dużego unijnego programu pocovidowej odbudowy i inwestycji. Wymyślono go w Brukseli w czasie pandemii. Europa bardzo się wtedy obawiała, że po forsownych lockdownach Zachód czeka kolejna "stracona dekada" - podobna do tej trwającej po kryzysie 2008 roku, gdy wzrost gospodarczy powrócił, ale... mikry. W niektórych krajach (Wielka Brytania, Włochy, Grecja), przechodząc w chroniczną stagnację. Pomysł polegał więc na tym, by pożyczyć (w pandemii pożyczanie było nieziemsko tanie) jako wspólnota i zainwestować w rozwój. A potem te pożyczki rolować. W zasadzie w nieskończoność. Duzi mogą takie rzeczy robić. A Unia Europejska to - przy wszystkich swoich słabościach - jest gracz duży. Brzmi to wszystko bardzo dobrze, prawda? I nie dziwię się polskiemu rządowi, że się na uczestnictwo w tym planie ucieszył. Od początku było oczywiście wiadomo, że te unijne pieniądze z KPO są "znaczone" - czyli nie będzie ich można wydać wedle naszego własnego rozeznania potrzeb inwestycyjnych kraju. Tylko na to, na co Komisja uważa, że trzeba je wydać. Czyli głównie na zieloną transformację energetyczną - co jest konikiem obecnego brukselskiego establishmentu. Mając to wszystko na uwadze, w 2020 roku rząd Morawieckiego dobił targu z Komisją Europejską - wycofując polskie weto wobec ambitnych (ale bardzo dla Polski kosztownych) pakietów klimatycznych. Plan miał być taki: bierzemy unijną pożyczkę, dodajemy własne środki i wrzucamy piąty bieg. Na Zachodzie Polska i tak uchodzi już za jedną z najzdrowszych gospodarek kontynentu (w przeciwieństwie do Zachodu my nie mamy za sobą żadnej straconej dekady). Dzięki tej ożywczej mieszance pieniędzy unijnych i własnych to mogła być torpeda. Z unijnych pieniędzy mieliśmy zapłacić za to, czego od nas oczekuje Europa (polityka klimatyczna). Ze swoich za to, czego nam potrzeba do dalszego rozwoju społecznego (projekty strategiczne, odchodzenie od roli euromontowni, dalsza walkę z nierównościami dochodowymi i wzrost płac). Tylko frajer by na to nie poszedł. Tylko że ten plan się nie ziścił. A dziś - u progu 2023 roku - mamy zupełnie inną sytuację niż wtedy w 2020. Stało się tak głównie dlatego, że Komisja Europejska nie dotrzymała zawartej wówczas umowy odmawiając przekazania uzgodnionych środków na KPO. Rząd Morawieckiego poczuł się (i słusznie) wystrychnięty na dudka. Bo myśmy naszą część dealu z roku 2020 wykonali. Unijna polityka klimatyczna nie została przez Warszawę zablokowana. Przeciwnie. Polska wyłożyła "z góry" górę własnych środków na nadgonienie inwestycji w zieloną transformację (wydajemy dziś na nią więcej niż kiedykolwiek). Nie mówiąc już nawet o faktycznym wygaszaniu wydobycia węgla. Decyzji, z której polski rząd się dziś (w obliczu kryzysu energetycznego) rakiem wycofuje. A Unia? Unia powiedziała nam, że pieniądze będą - owszem - ale dopiero po spełnieniu dodatkowych warunków. Warunków, których nie było w kompromisie z roku 2020. Warunków nazwanych zbiorczo "praworządnością". I na tyle płynnych i niekonkretnych, że ich spełnienie może (przy odrobinie złej woli ze strony Brukseli) przypominać boksowanie z cieniem. Przejdźmy do roli ziobrystów Oczywiście można było powiedzieć, że jest jak jest i czy nam się to podoba czy nie, my MUSIMY zrobić wszystko, by te pieniądze zdobyć. Tak by pewnie powiedziały wszystkie bez wyjątku rządy pierwszego 25-lecia III RP. Wiadomo, nasze członkostwo w Unii jest najważniejsze, a wszystko inne (polski interes, suwerenność, zdrowy rozsądek i autorskie rozeznanie autentycznych potrzeb kraju) trzeba temu celowi poświęcić. Bo Bruksela wie lepiej, co dla nas dobre. I tu dochodzimy do roli Solidarnej Polski. Dla wielu może to być niepoważna "partyjka Ziobry". Dla innych groźne populistyczne ugrupowanie walczące o przywództwo a prawicy. Być może. Ale jednocześnie w całym tym sporze o KPO widać, że jest to dziś jedyne sensowne ugrupowanie w Polsce, które stawia na serio ważne, ale omijane przez innych pytania o przyszłość Polski w zjednoczonej Europie. Widać to na kliku polach. Po pierwsze, to ziobryści zdają się dziś być jedynym gwarantem zerwania z odziedziczoną po establishmencie III RP tendencją do spełniania żądań i poleceń Komisji Europejskiej za wszelką cenę. Tendencją, której obóz Morawieckiego - jak się zdaje - czasem trochę ulega. Ziobryści psują wszystkim zabawę przypominając, że to, czego domaga się od nas Bruksela to nie są rzeczy mało istotne albo puste. Chodzi o fundamenty polskiego ładu prawnego. A w dłuższej perspektywie o suwerenność rozumianą jako możliwość demokratycznego samorządzenia się Polaków. Po drugie, to Solidarna Polska najtrafniej wypowiada rosnące przekonanie o potrzebie nowego podejścia do Unii. Podejścia bardziej partnerskiego. Lepiej pasującego do potrzeb nowego pokolenia, które całe dorosłe życie spędziło w UE i nie ma już (w przeciwieństwie do starszych) tej ciągłej potrzeby udowadniania, że jesteśmy Europejczykami i że najlepszym sposobem takiego udowadniania jest właśnie ślepe posłuszeństwo wobec Brukseli. Ziobryści mówią, że to anachroniczne. I wraz z upływem kolejnych lat ich racja będzie coraz bardziej oczywista. Po trzecie, to ziobryści najmocniej, najtrafniej i najbardziej otwarcie wypowiadają głośno to, czego inni boją się nawet pomyśleć. To znaczy, że może jednak Komisja faktycznie pogrywa z Polską nie fair w sporze o praworządność. Że nie ma czystych intencji w temacie pieniędzy na KPO. Że chce te pieniądze wykorzystać do mieszania się w demokratyczną polską politykę wewnętrzną. Albo do "wychowania" krnąbrnej Polski do posłuszeństwa. To Solidarna Polska najmocniej rozwija tezę o "rasizmie (albo przemocy symbolicznej) starej Unii wobec Unii nowej" - postawie przejawiającej się w stosowaniu podwójnych standardów. To, co w niemieckim systemie prawnym uchodzi za zupełnie normalne (ograniczanie wszechwładzy sędziów przez świat polityki), w Polsce jest traktowane jako przejaw "autorytaryzmu" o braku poszanowania dla "praworządności". Po czwarte wreszcie, to SolPol jest dla rządu Morawieckiego czynnikiem koniecznym, by w sporze o KPO zmieścić się między Scyllą i Charybdą. Czyli między dwoma śmiertelnie niebezpiecznymi skrajnościami. Z których jedna polega na tym, że wszyscy inni mogą inwestować, a jedna tylko Polska zostaje tej szansy pozbawiona i powstaje mit straconej szansy. Nowego planu Marshalla, z którego znów nie skorzystaliśmy. A druga, że dostajemy te "unijne pieniądze". Ale cena za ich otrzymanie jest straszliwa i niszcząca.