Z ekonomicznego punktu widzenia odwrócenie trendu jest ciekawe. Choć o "początku końca" nikt rozsądny mówić się dziś nie ośmieli. Nadal jesteśmy w samym środku kryzysu - nazywanego przez niektórych ekonomistów "pierwszym polikryzysem XXI wieku". "Poli" dlatego, że ma on wiele twarzy. Oprócz tradycyjnego cyklicznego spowolnienia kapitalistycznych gospodarek mamy tu jeszcze potężny kryzys energetyczny, wojnę, gwałtowne zmiany w geopolitycznym układzie sił oraz wielkie burze na rynkach finansowych (drogi dolar, ucieczka inwestorów od innych niż amerykańskie papierów rządowych etc.). To wszystko razem jeszcze potrwa. Rok? Może nawet dwa? Kto wie - ekonomiści nie są co do tego zgodni. Piszę o tym, żeby wprowadzić do gry odrobinę szerszego kontekstu. Choć jednocześnie wiem, że absolutnie nie tego oczekuje większość nagrzanych politycznie czytelników i uczestników polskiej debaty publicznej. Oni chcą wiedzieć, czy inflacja zmiecie czy nie zmiecie ze sceny złego Kaczora i spółkę. Obawiam się, że zgodnie z tą logiką absolutna większość antyPiSowskiej opozycji traktuje obecny kryzys nie jako wyzwanie do pokonania. Ale jako wspomnianego rumaka, na grzbiecie którego można wjechać do sejmu 2023 z opozycyjną większością. Poręczna opowieść opozycji Aby ten galop do władzy mógł się udać, została nawet stworzona poręczna opowieść polityczna. Składająca się - z grubsza - z trzech elementów: Po pierwsze, z założenia, że inflacja to w Polsce roku 2022 jest absolutna gospodarcza tragedia i kompletny społeczny armagedon. I że jej efektem będzie pauperyzacją milionów gospodarstw domowych oraz pogrążenie ich niechybnie w totalnej beznadziei. Przy których to nieszczęściach stare dobre czasy tuskowej "ciepłej wody w kranie" będą się jawiły jako raj utracony. Po drugie, że obecna inflacja jest ostatecznym i niekwestionowanym dowodem na niekompetencję rządów PiSu. Oraz na to, że rację mieli ci wszyscy zaprzyjaźnieni z opozycją ekonomiści (w stylu Leszka Balcerowicza), którzy już od roku 2015 głosili, że to całe PiSowskie rozdawnictwo i życie ponad stan źle się dla nas wszystkich skończy. Po trzecie, że kryzys inflacyjny będzie się pogłębiał. Zgodnie z ulubionym wśród opozycyjnych ekonomistów liberalnych opowieścią o (ekonomiczny fake-news) "spirali cenowo-płacowej". W związku z czym będziemy mieli na gwiazdkę 20 proc. inflacji. Na wiosnę 30 proc. A jesienią - kto wie? kto wie? - może nawet 50proc. inflacji. Ziści się więc wieszczony przez opozycję "scenariusz turecki", a kraj - akurat w sam raz na wybory - pogrąży się w kompletnym gospodarczym chaosie. Pensje trzeba będzie odbierać taczkami i pilnować, żeby się bezwartościowe banknoty nie wysypały. A jak ktoś pójdzie do sklepu po robocie, to kupi już tylko jednego kartofla. Zamiast całego wora, który mógłby dostać za te same pieniądze, gdyby wybrał się z rana. Ignorowanie realiów Oczywiście, że trochę przesadzam. Ale niestety tak - mniej więcej - wygląda opowieść, którą sobie antyPiS w ciągu paru ostatnich miesięcy zbudował. Podbudowują ją stale w mediach zaprzyjaźnieni ekonomiści i eksperci. A politycy próbują na tych falach żeglować. Problem polega jednak na tym, że każda opowieść polityczna prędzej czy później zderza się z realiami. Oczywiście do pewnego stopnia można je ignorować. I tak też zachowuje się nasza opozycja. Od wielu miesięcy ignorująca niewygodny fakt, że problemy z wysoką inflacja ma dziś nie tylko Polska - ale że w tej samej sytuacji są absolutnie wszystkie rozwinięte gospodarki Europy. Różnica polega tylko na tym, że na przykład Niemcy maja inflację niższą (na poziomie 10 proc.) Inni - powiedzmy Holendrzy - mniej więcej taką jak my. A jeszcze inni (kraje bałtyckie) wyższą od Polski. Znamienne jest jednak to, że każda próba przypominania o tych faktach i wpisania polskiego kryzysu inflacyjnego w jakiś szerszy kontekst kończy się gniewnym pohukiwaniem najbardziej nagrzanych antyPiSowskich zagończyków. Epitet "PiSowski aparatczyk" to najbardziej pieszczotliwe określenie, jakiego można się przypominając o tym szerszym kontekście dorobić. Radykałowie zeskoczą z inflacyjnego konika? O ile jednak szerszy kontekst da się jeszcze jakoś zamilczeć (ostatecznie nie musi Polaka obchodzić, że Niemiec, Anglik albo Belg też się z inflacją zmaga), o tyle odwrócenie się inflacyjnego trendu może być dla antyPiSu bardzo niekorzystne. A nawet zabójcze dla całej tej opowieści o wielkim krachu, w który nas Kaczyński z Morawieckim wciągnęli. Załóżmy bowiem, że inflacja faktycznie zacznie odpuszczać. Spadając w okolice 10-12 proc. w perspektywie paru następnych miesięcy. To nie oznacza wcale, że kryzys odejdzie. Te kilkanaście procent to wciąż trochę za dużo (osobiście zgadzam się z tymi ekonomistami, którzy uważają, że optymalna inflacja to taka z przedziału 5-7 proc.). Ale jednocześnie nie tyle, by mówić o jakimś widmie straszliwego załamania państwa oraz gospodarki. W ten właśnie sposób radykałowie sami złapią siebie na spalonym. I będą musieli jak niepyszni zeskoczyć z inflacyjnego konika. Który nie nadążył za ich apokaliptycznymi opowieściami. W które - tak działa polityczna autosugestia - sami w międzyczasie uwierzyli.