Od wielu tygodni media żyją słowami Jarosława Kaczyńskiego wygłaszanymi w czasie jego wyborczego tournée po Polsce. Oczywiście to normalne, że w czasie kampanii wyborczej media żyją słowami prezesa partii rządzącej. Warto jednak zauważyć, że do opinii publicznej przebijają się niemal wyłącznie tematy z pierwszej linii frontu wojny kulturowej. Było o kobietach i alkoholu. Było o wielości płci. Było też oczywiście o LGBTQ. Miesza mi się to wszystko (zwłaszcza w liberalnej narracji) w jeden wielki potok oburzenia na generalne PiSowskie dziaderstwo. I to jeszcze dziaderstwo bezczelne, bo wcale niezamierzające za swoje dziaderstwo przepraszać ani się go wstydzić. Z drugiej strony nie ulega chyba wątpliwości, że PiS celowo gra na wyostrzenie politycznego sporu na polu kulturowym. Po co? O Kaczyńskim wiele można powiedzieć. Ale raczej nie to, że jest politycznym naiwniakiem. Prezes PiS dobrze wie, że zjawisko "wokizmu" dotarło w ostatnich latach także do Polski. "Wokizm" (z angielska "wokeness" albo po prostu "woke") to ruch kulturowo-obyczajowego wzmożenia. "Woki" (czyli ci, co włączyli się ochoczo w ten nurt) prochu nie wymyślili. Wzięli po prostu wiele z obecnych od dawna politycznych idei i emocji (emancypacja ruchów LGBT, poprawność polityczna, antyrasizm, feminizm etc). A potem podnieśli je do potęgi trzeciej, ogłaszając "teraz jest nasz czas!". Teraz to my tu na nowo wyjaśnimy jak jest i jak być powinno. To wejście "woków" na arenę dziejową nie odbywa się oczywiście po cichu. Przeciwnie. To trochę tak jakby wejść do baru pełnego stałych bywalców, wywalając drzwi kopniakiem, po którym na ścianach zatrzęsły się wszystkie obrazki. Trudno się dziwić, że reakcja stałych bywalców tego naszego baru nie zawsze jest pozytywna. W takiej na przykład Ameryce znany teksański teksański senator Ted Cruz (trochę chce być następcą starzejącego się Trumpa) ogłosił niedawno, że nie ma już sporu między republikanami a demokratami. Teraz jest spór pomiędzy "zdrowiem a szaleństwem". Na podobną drogą przed wyborami 2023 roku w Polsce zdecydował się iść - jak się zdaje - Jarosław Kaczyński. Ciągnąć cały obóz rządowy do narożnika obyczajowego konserwatyzmu i kulturowego dziaderstwa. Można przypuszczać, że gdyby tego nie zrobił, to temat zagospodarowałby zapewne jakiś jego polityczny rywal. Skąd taka popularność wojny kulturowej? No więc jest wojna. Na wojnie, jak to na wojnie. Nie ma nawet sensu ustalać, kto "zaczął pierwszy". Woki powiedzą wam, że robią to, co robią, w odpowiedzi na dekadę kulturowej dominacji prawackich dziadersów. Prawaccy dziadersi powiedzą, że oni się tylko bronią przed ofensywą radykalnego wokizmu. To spór o to, co było pierwsze - jajko czy może kura. Podobnie jak przekonanie, kto jest tu tą niebezpieczną i agresywną stroną. Tego węzła nawet Aleksander Macedoński by nie przeciął. Woki będą was do upadłego przekonywać, że prawaki (czytaj: współczesne wcielenia faszystów) chcą ich pozamykać w więzieniach. Albo i gorzej. Prawaki odpowiedzą, że woki teraz palą książki autorów, których wcześniej skancelowali. A przecież wszyscy wiemy, że takie palenie zazwyczaj kończy się tragicznie. Nie wątpię, że jest to spór ciekawy. I pewnie wiele mówiący nam o współczesnym świecie późnego kapitalizmu i soszialmediowej demokracji. Zastanawia mnie coś innego. Nie potrafię zrozumieć, skąd - u licha - tak wielka popularność (momentami wręcz dominacja) wojny kulturowej. Dlaczego spośród tak wielu spraw, ze względu na które ludzie mogą się różnić, podejście do spraw obyczajowych i kulturowych rozpala aż tak bardzo. Choć przecież - powiedzmy to sobie szczerze - kwestie skomplikowanej płciowości albo faktu, czy w przestrzeni publicznej będziemy mieli więcej tęczowej czy może biało-czerwonej narracji - nie mają aż tak wielkiego przełożenia na życie ludzi w Polsce roku 2022. Nie zrozumcie mnie źle. Nie mówię, że rozważania na temat liczby płci albo to, czy jakiś autor powinien być bojkotowany ze względu na to, co napisał na Twitterze, nie są interesujące. Ale spójrzcie na swoich sąsiadów z bloku, kolegów z pracy albo ludzi, których spotykacie, kupując mleko i masło. Czy naprawdę są to tematy wpływające na ich codzienne życie w sposób bardziej istotny niż poziom nierówności ekonomicznych, fakt, czy płace nadążają czy nie nadążają za inflacją albo tego, czy dostęp do kredytu jest powszechny czy ograniczony? Nie wydaje mi się. W przerwie między rundami Powtórzę więc, że... nie rozumiem. Nie kapuję, dlaczego emeryci z Zawiercia, dostawcy pizzy z Wrocławia albo korposzczury z Gdańska mają żyć aż tak bardzo wojną kulturową. Ktoś powie, że o kulturę pokłócić się najłatwiej, bo nie trzeba mieć żadnej wiedzy wstępnej. Może tak. Ale przecież w rzeczywistości koncepcja praw reprodukcyjnych albo niebinarności seksualnej może być nierzadko bardziej skomplikowana od wpływu stopy procentowej banku centralnego na koszt zadłużenia publicznego. Może wokizm ma teraz swoje pięć minut i musi się wypalić. Może. Ale może też być tak, że przed "wokiem" było "gender", a przed "gender" jeszcze coś innego. I że tak będzie zawsze. Za każdym razem wojny kulturowe dotyczące w praktyce kilku procent społeczeństwa wypierać będą z debaty tematy faktycznie dużo mocniej wpływające na losy większości. A może mamy tu do czynienia z realiami społeczeństwa klasowego - to znaczy takiego, w którym to elity mają zdolność do narzucania reszcie (poprzez media) swoich gustów. W tym także tego o czym się rozmawia. Może, może, może.. A może jest jeszcze jakieś inne wyjaśnienie? Znacie je? To pomóżcie. Oczywiście w czasie pomiędzy kolejnymi rundami wojny woków z dziadersami.