Gdybyście - jeszcze dwa albo trzy lata temu - zapytali mnie, czy za mojego życia możliwy jest polexit, tobym wykonał charakterystyczny (choć nieładny) gest stukania palcem w łepetynę. W Polsce? Wyjście z Unii? Oczywiście, że nie! Bo "polexit" istniał wówczas tylko w głowach opozycyjnych spin doktorów oraz wściekle antyPiSowskich redaktorów liberalnych mediów. A puszczanie w obieg opowieści o tym, jak to zły PiS chce nas z Unii wyprowadzić, to była od roku 2015 jedna z kilku maczug, którymi antyPiS okładał rząd podczas rytualnych walk politycznych. Na przemian z "Kaczorem dyktatorem", "drugą Grecją" czy "łamaniem praw mniejszości". W PiS nikt wtedy o polexicie nie mówił. A jeśli nawet ktoś o tym myślał, to... cichutko. Wiedząc, że nie ma na to najmniejszej koniunktury. Przeciwnie nawet. Mieliśmy raczej manewr zamiany premier Szydło na Mateusza Morawieckiego. Dziś już niewielu (i w PiS, i na opozycji) chce o tym pamiętać, ale PMM miał zapewnić Zjednoczonej Prawicy nowe otwarcie w relacjach z bocząca się na zmianę władzy w Warszawie Unią. Po cóż by mieli zmieniać premiera na bardziej europejskiego, gdyby już wtedy planowali nas z Europy wyprowadzić? Przecież to by było nielogiczne. Tamto nowe otwarcie - jak wiemy - nie nastąpiło. Odwrotnie. Unia zaczęła Polsce coraz mocniej przykręcać śrubę. Zagrzewana do boju ochoczo przez polską opozycję. Bo prawda jest taka, że jeśli ktoś w Polsce gra w ostatnich latach emocjami wokół tematu Unii, to nie jest to bynajmniej PiS. Oni chcieli na tym polu świętego spokoju. To opozycja grzała i grzeje nadal strach przez polexitem. Widząc w nim szansę na nastraszenie wyborców wyrzuceniem nas z Europy "za niegrzeczność". Straszą po to, żeby ludzie przegnali PiS na cztery wiatry. Torując opozycji drogę powrotu do władzy. Prawdopodobnie zadziałało to coś w rodzaju pudła rezonansowego. Bruksela od początku uważała PiS-owców za "skrajną prawicę" i "antyeuropejskich populistów". Sam pamiętam, jak wielu znajomych Niemców już w październiku 2015 roku dzwoniło z kondolencjami z powodu "nastania w Polsce faszyzmu". Opozycyjne media w Polsce sprawnie ten stereotyp obsługiwały, stale podbijając bębenek. Zachodnie media kolportowały głównie tę część obrazka. A jeśli prosiły o komentarz to - w dziewięciu na 10 przypadków - kogoś ze środowiska najtwardszego antyPiSu. Efekt jest taki, że europejski establishment słyszy od lat o Polsce to, co od początku chciał usłyszeć. Że faszyzm, że zamordyzm, że homofobia, że nacjonalizm. Mało tego. Że Polacy potrzebują... pomocy. Że Europa musi przyjść i wyzwolić te miliony Polek i Polaków żyjących pod butem Kaczyńskiego. Polska stała się dla Europy "bardzo pyskata" Takie jest dziś podglebie relacji Polski z Unią (i z jej najważniejszym rozgrywającym Niemcami). Na to nałożyły się różnice zdań. Bo Polska w tych ostatnich latach stała się z perspektywy Europy bardzo pyskata. Zaczęła mieć inne zdanie w tak wielu kwestiach. Od kształtu polityki klimatycznej po stosunek do Rosji. Obiektywnie rzecz biorąc, te różnice zdań nikogo nie powinny dziwić. To normalna konsekwencja trwającej od 20 lat konwergencji polskiej gospodarki z gospodarką unijną. Polska nadgania, ale i też dojrzewa. Nie jest i nie chce być już tylko petentem. Coraz mocniej domaga się traktowania na równych prawach. Nie chce tylko zginać karku. A Unia? Unia nie bardzo potrafi się z tym pogodzić. Bo ona by chciała mieć Polskę pokorną i wdzięczną. A nie wyrośniętą i pyskatą. Taka jest prawda. Do tej próby sił musiało więc dojść. I właśnie dochodzi. Mogło to przebiegać spokojniej. Ale przechodzi na ostro. Pewnie najbezpieczniej by było powiedzieć, że wina leży po obu stronach. Ale nie wydaje mi się to prawdą. Myślę, że polski rząd i tak długo trzymał nerwy na wodzy. Zwłaszcza przez ostatni rok, gdy KE postanowiła - niczym groteskowo zły rodzic - zabrać Warszawie kieszonkowe. Licząc, że przestanie pyskować. Teraz już chyba jednak nawet w PiSie mają dosyć. PiS, zdaje się, postanowił pokazać, że trafiła kosa na kamień. Widać to w ruchach dużych i małych. Od otwarcia tematu reparacji po zmianę ministra ds. europejskich z "miłego" Konrada Szymańskiego na nieprzebierającego w słowach Szymona Szynkowskiego vel Sęka. Faktyczny polexit może nastąpić Nie wiem, czy unijny establishment zdaje sobie sprawę, co zrobił. Pewnie nie zdaje. Nie zmienia to faktu, że uruchomiony został pewien proces. Na końcu tego procesu może pojawić się faktyczny polexit. Możliwe, że zaistnieje on na podobnej zasadzie co ten brytyjski. W Wielkiej Brytanii elity rządzące też wychodzić nie chciały. A premier Cameron zapowiedział referendum trochę na odczepnego. Licząc, że jednak uda się wypracować jakieś akceptowalne dla wszystkich modus vivendi. Nie udało się. A zdezorientowani ludzie powiedzieli, że chcą wyjść. Oczywiście Polska to Polska - nie Brytania. Ale i u nas ludzie nie są ślepi. Dorosło nowe pokolenie. Dla którego (a przynajmniej dla części z nich) oczywiste jest, że Polska nie jest już w tamtą Polską z roku 2004. W Polsce czas "szczenięcego euroentuzjazmu" się skończył. Owszem - większość nadal chce być w Unii. Ale nie w każdej Unii. I nie na każdych zasadach. Nie wiem, czy unijny establishment z Ursulą von der Leyen tego nie widzi. Czy tylko udaje. I myśli sobie, że naprawdę cała Polska czeka na nich jak na wyzwolicieli z łap wrażego kaczyzmu. Mam nadzieję, że tu jest jeszcze jakieś pole do zmiany. Bo ta zmiana musi nastąpić. Zmiana w ich nastawieniu do nas. A nie odwrotnie. Ale jeśli będą pogrywać z Polską tak, jak przez ostatni rok, to faktycznie będzie polexit. Nie jutro czy pojutrze. Ale za pięć albo siedem albo 10 lat. A jeśli w ten sam sposób Bruksela i Berlin zamierzają radzić sobie z innymi niesfornymi rządami w innych krajach Unii, to można zakładać, że exitów będzie więcej.