Czy nagłe odwołanie niemieckiego ambasadora w Polsce Thomasa Baggera - o czym poinformowała w środę "Rzeczpospolita" - to dowód, że taka zmiana jest możliwa? Moim zdaniem wiele na to wskazuje. Bagger to nie pierwszy lepszy dyplomata Thomas Bagger zakończy misję latem. Zaledwie po roku urzędowania w Warszawie. W dyplomacji to nie jest norma. Oficjalnie czeka na niego w Berlinie ważna posada w centrali MSZ. Z drugiej jednak strony akurat placówka w Polsce to też nie była żadna zsyłka. Przeciwnie. Od objęcia władzy w Warszawie przez PiS stosunki z Polską przestały być z punktu widzenia Niemiec bezpiecznym samograjem. Do tego doszła jeszcze wojna na Ukrainie. Choćby tylko z tych dwóch powodów misja w Polsce to dziś robota dla najlepszych i najbardziej zaufanych. I tak właśnie zinterpretowano przysłanie Baggera do Warszawy rok temu - latem 2022. Bo Bagger pierwszym lepszym dyplomatą nie jest. To jeden z najbardziej zaufanych współpracowników prezydenta Franka Waltera Steinmeiera. Tego samego Steinmeiera, który wcześniej był szefem kancelarii Gerharda Schroedera, a potem wieloletnie wicekanclerzem i szefem niemieckiej dyplomacji u boku Angeli Merkel. Creme de la creme służby zagranicznej Republiki Federalnej. Berlińskie elity nie znoszą PiS Ostatnie tygodnie aktywności Baggera w Polsce były dziwne. Wręcz zaskakująco niedyplomatyczne. "Czy pan minister wie, ile miliardów złotych Polska co roku przelewała do Moskwy w zamian za rosyjską energię?" - napisał w lutym na Twitterze niemiecki dyplomata. Była to reakcja na telewizyjny wywiad Mariusza Błaszczaka, w którym polski minister mówił otwartym tekstem o niemieckiej odpowiedzialności za wybuch wojny na Ukrainie. Oczywiście nie jest żadną tajemnicą, że berlińskie elity polityczne nie znoszą rządu PiS. I że sto razy bardziej by woleli mieć za partnerów polityków polskiej opozycji. Co innego jednak nie lubić rządu sąsiada i nawet życzyć mu jak najgorzej. Ale co innego wdawać się z wpływowymi postaciami rządu kraju przyjmującego w połajanki na Twitterze. To w dyplomacji raczej rzadkość. CZYTAJ RÓWNIEŻ: Holandia: Niemcy otrzymują dowództwo nad wszystkimi brygadami armii holenderskiej Teraz Bagger wraca do kraju. Przypadek? Zbieg okoliczności? A może jednak zapowiedź nadchodzącej zmiany w naturze relacji polsko-niemieckich? Moim zdaniem to drugie. Niemcy nie są niemądrzy. I chyba na poważnie zaczynają się nastawiać na konieczność znalezienia jakiegoś "modus vivendi" z PiSem po jesiennych wyborach parlamentarnych. Przez parę ostatnich miesięcy można się było jeszcze łudzić, że te wybory wymiotą Kaczyńskiego i spółkę. Z punktu widzenia Berlina był to oczywiście scenariusz preferowany. Wtedy można by było ogłosić "wielkie pojednanie". Zdjąć wszystkie mnie lub bardziej dyskretne "nelsony" pozakładane Polsce w ostatnich latach. Puścić przelewy z KPO albo przestać grozić wstrzymaniem innych funduszy. Oczywiście w zamian oczekując, że nowy rząd w Warszawie porzuci PiSowskie "fanaberie" w sprawie polityki klimatycznej, nie będzie grymasił w sprawie zamykania kopalń albo porzuci inwestycje w energetykę atomową, której Berlin nie chce. Czyli że wszystko wróci - z grubsza - do tego, co było przez rokiem 2015. I relacje znów będą "wzorcowe". Podkładanie nogi Warszawie Tylko że na spektakularny sukces opozycji w jesiennych wyborach raczej się nie zanosi. I jest bardzo możliwe, że rząd PiS - w jakiejś formie - pozostanie u władzy. Berlin to wie. Wie też, że w takiej sytuacji będzie jednak musiało dojść do jakiegoś przesilenia. Oczywiście niemieckie media i klasa polityczna nie zmienią swoich antyPiSowskich preferencji prawdopodobnie nigdy. Zawsze będą woleli fetować tych polskich polityków czy intelektualistów, którzy będą im mówić to, co Berlin chce usłyszeć. Chętnych do odgrywania takich "dyżurnych Polaków w Niemczech" nie brakowało i nigdy nie zabraknie. Ale niemiecka administracja chyba zauważyła, że kolejne lata podkładanie nogi rządowi w Warszawie to nie jest przepis na nic dobrego. Także dla Niemiec. Oczywiście wojna Berlina z PiSem to koszty dla strony polskiej. Ale to nie jest tak, że i Niemcy na niej nie tracą. Podkładanie nogi Warszawie w końcu doprowadziło do takiego zaognienia sytuacji, że na stół wjechały żądania reparacyjne. Już nie - jak w latach poprzednich - rzucone w publicystycznym ferworze. Tylko tym razem solidnie przygotowanie i wyliczone. Oczywiście Niemcy nie zamierzają ich płacić. Również dlatego, by nie otworzyć precedensu dla innych chętnych. Oficjalnie będą więc udawać Greka i mówić, że nie wiedzą, o co chodzi, bo "sprawa jest zamknięta". Oczywiście woleliby jednak, żeby tych żądań w ogóle nie było. Takie wyrzuty sumienia nie są ich polityce zagranicznej - uwielbiającej odwołania do idealistycznych wartości - do niczego potrzebne. Wiszą na hipotece. Do tego Polska PiS nabrała ostatnio dużego doświadczenia na arenie unijnej. Już nie jest tak, że PiSowcy za każdym razem zostają z ręką w nocniku. Coraz częściej coś im się udaje. Głównie kosztem Niemiec. Jak wtedy gdy polska presja zmusiła Berlin do porzucenia oporów wobec wysłania czołgów na Ukrainę. Albo ostatnio w czasie głosowań nad wyjątkami od zakazu produkcji aut spalinowych. Bruksela i Berlin już sobie ustaliły korzystny dla Niemiec wyjątek, gdy nagle sojusz Polski i Włoch im ten plan utrącił. Takie przykłady można by mnożyć. CZYTAJ TAKŻE: Karol III w Bundestagu: Berlin i Londyn przewodzą w pomocy Ukrainie Jeżeli więc czytam dobrze to, co się tutaj dzieje, to mamy zapowiedź jakiegoś nowego otwarcia. Do samego resetu jeszcze daleko. Tu nic do polskich wyborów się nie wydarzy. Ale nowe figury na wypadek pozostania PiS u władzy zaczynają być już rozstawiane na szachownicy. Rafał Woś