Nie będę oczywiście udawał mędrca, który wszystko wie lepiej - więc przyznaję: tak, wydarzenia w Waszygtonie zaskoczyły mnie. Nie spodziewałem się, że Trump tak rozgrzeje tłum swoich najbardziej zagorzałych zwolenników, że ci, tracąc rozum, ruszą na Kapitol. Wierząc, że w ten sposób zatrzymają proces przekazywania władzy po listopadowych wyborach. Nie spodziewałem się też, że uda im się do Kapitolu wtargnąć. Innymi słowy, nie zakładałem, że Trump może być tak niemądry, i że zrobi coś tak naprawdę samobójczego. Że nie ma planu B. Przeceniłem go. Oczywiście, wiedziałem tak jak każdy, że Trump ma wahania emocjonalne, i że regularnie mija się z prawdą, że oszukiwanie jest jego drugą naturą. To była też jedna z przyczyn jego listopadowej klęski - Amerykanie zmobilizowali się w sposób niespotykany w historii, żeby pozbyć się człowieka, który judzi, dzieli, napuszcza jednych na drugich, i regularnie kłamie. Zawstydza ich każdego dnia. Po 4 listopada Trump nie przyjął do wiadomości, że przegrał i podjął wielką akcję podważania wyników wyborów. Ukradzione zwycięstwo, sfałszowane wybory, to był leitmotiv jego wystąpień. Politycznie można to wytłumaczyć - budował w ten sposób mit prezydenta, "dobrego króla", któremu w oszukańczy sposób wyrwano władzę. Ten mit jest zakorzeniony w naszej kulturze, tej wysokiej i tej popularnej - od Szekspira po Króla Lwa. Populiści, i ci amerykańscy, i ci europejscy, są łasi na tego typu męczeńskie opowieści, to do nich przemawia, oni to pielęgnują. Zdradzony o świcie... Jest to polityczny kapitał. Byłem więc przekonany, że Donald Trump tą właśnie pójdzie drogą. Że temu służą wnioski o sfałszowanych wyborach składane do sądów. Gdyż nie jest ważne, że sędziowie te wnioski odrzucają, jako nie trzymające się faktów i logiki. Bo można wtedy wołać - przedłożyliśmy setki wniosków! A znajdą się tacy, co ze zgrozą zakrzykną - no, właśnie! Tymczasem ostatnie dni pokazały, że Trump wołając o sfałszowanych wyborach co innego miał na myśli. Że rzeczywiście wierzył, że da się odwrócić wyborczy wynik. Przerażająca była jego rozmowa z gubernatorem Georgii, ujawniona, w której żądał, by gubernator znalazł mu brakujące do zwycięstwa 12 tys. głosów! A akt szaleństwa wypełnił się 6 stycznia. Nie można całą godzinę opowiadać ludziom, ściągniętym z całej Ameryki, już wcześniej podburzonych przez różne prawicowe portale, że wybory zostały sfałszowane, że Demokraci to oszuści, że zagrażają Ameryce itd., i nie zdawać sobie sprawy, jakie mogą być tego konsekwencje. A te konsekwencje miały za chwilę miejsce - podburzony (przez prezydenta!) tłum ruszył na Kapitol, by zatrzymać proces uznania wyborów, by - tak jak suflował im to Trump - ratować Amerykę. Skończyło się to żałośnie. Widzieliśmy to zresztą na obrazkach. Zwolennicy Trumpa wtargnęli na Kapitol. I... na tym skończyły im się pomysły. Widzieliśmy, jak plączą się po wielkim budynku, to szturmują jakieś pomieszczenia, tu coś rozbijają, tam się fotografują, nie wiedzą co robić. Trump, który ich podpuszczał, natychmiast ich zdradził - wzywając, by przestali. Rychło w czas! Już była za późno, już były ofiary śmiertelne, byli ranni. A co dalej, to wiadomo... Każdy z tych ludzi, którzy wtargnęli na Kapitol został dokładnie obfotografowany. Policja wyłapie wszystkich. Co do jednego. I postawi przed sądem. Jak prezydent ich nie ułaskawi, wielu może mieć złamane życie. Bo w swej głupocie, dobroduszności, zapalczywości, źle pojętym patriotyzmie (proszę niepotrzebne skreślić) dali się nabrać... No właśnie, komu? Tak oto Trump, którego jeszcze w środę rano podejrzewałem o makiaweliczną koncepcję budowy wielkiego obozu nieprzejednanej prawicy, złączonej mitem ukradzionych wyborów, ten obóz właśnie wysadził w powietrze. Zohydził, ośmieszył. Dlaczego tak myślę? To proste, prawica lubi porządek, ceni skuteczność. A zobaczyliśmy warchołów i gamoni. A Trump? Chciał podstawić Bidenowi nogę - tymczasem dał Demokratom do ręki legitymację do rządzenia na wiele lat. Bo przecież będą teraz straszyć trumpizmem i "zamachem na demokrację". I pokazywać Bidena, jako tego, który wszystko uratował. Nie mam też wątpliwości, że ten "zamach" (mój Boże, jak żałosny...) nie ujdzie mu na sucho. Żałować go nie będę.