Ech, czasy się zmieniają, magia skandującego tłumu zostaje... Wiele lat temu słyszałem opowieść o jednym z działaczy ZSMP (Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej), który musiał pojechać w ramach jakiejś dawno podpisanej umowy do Korei Północnej. To było w latach osiemdziesiątych, zdaje się w drugiej połowie, wtedy taki wyjazd to był raczej męczący obowiązek. Więc pojechał ów działacz, bynajmniej nie pierwszoplanowy, nazwijmy go imieniem Wiesław. I po powrocie opowiadał: "Przylatujesz, na lotnisku wita cię orkiestra, tańczą dziewczyny w strojach ludowych. Potem jedziesz otwartym samochodem, w eskorcie motocykli, ludzie machają, wiszą polskie flagi... A potem samochód wjeżdża na stadion, wypełniony po brzegi, taki sześćdziesięciotysięcznik, może większy, i ci wszyscy ludzie skandują Wiesław! Wiesław! Polska! Wiesław!". Można się wzruszyć wobec takich objawów przyjaźni? Nie przypuszczam. Choć pewnie niektórych to bierze. Ale w tej węgierskiej wycieczce co innego niż wrażenia jej uczestników jest ważniejsze. Nie, nie pieniądze. Nie mam nawet ochoty wnikać, kto za nią płacił. Te dywagacje czy Orban sobie ściągnął za pieniądze klakierów (jak piszą na niektórych forach), czy też oni sami, za swoje, nie mają znaczenia, bo nie kasa, mniemam, tu się liczyła, tylko uczucie (polityczne). Otóż ta węgierska ekskursja mieści się w pewnej logice działania polskiej prawicy - sympatii do krajów niedużych, często skłóconych z sąsiadami. Lech Kaczyński, gdy był prezydentem, do upojenia jeździł na Litwę i do Gruzji, podtrzymywał przegranego Juszczenkę, i to się nazywało szumnie polityką jagiellońską. Na Litwie był szesnaście razy, w Gruzji - siedem, nic trwałego z tego nie powstało. Mam przeczucie, że nic trwałego nie powstanie też z wyjazdów (bo zakładam, że to się rozwinie) do Orbana. Jemu jest to potrzebne, żeby pokazywać swoim wyborcom, jak jest na świecie poważany i popierany. Bo w jego ciepłe uczucia do Polski nie wierzę. Pamiętam dobrze lata, kiedy był po raz pierwszy premierem (1998-2002). To był okres niełatwych negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Polska w tych negocjacjach miała trudną sytuację, bo w czasach premiera Buzka i szefa UKIE Ryszarda Czarneckiego z lidera krajów aspirujących do Unii spadła na szary koniec, a potem, już za Millera, goniła peleton. Wciąż stawiając nowe postulaty - a to okresów przejściowych na kupno polskiej ziemi, a to systemu dzielenia pieniędzy, a to kwot mlecznych i tak dalej. W tym czasie Węgry Orbana gorliwie zamykały kolejne negocjacyjne rozdziały, grzecznie godząc się na propozycje Brukseli. I prowadziły wredną wobec nas szeptankę. "No, skoro Polska jeszcze nie jest gotowa, by wstępować do Unii - przekonywali węgierscy dyplomaci - to zróbmy rozszerzenie bez niej". To nie były puste słowa - one naszym negocjatorom napsuły masę krwi, mocno osłabiały pozycję Polski. Orban, wtedy pierwszy euroentuzjasta, szedł dalej, praktycznie rozwalając Grupę Wyszehradzką, z której współpracy byliśmy tak dumni, i która wzmacniała nasze karty. Dziś Orban z tą Brukselą, którą tak kochał, i którą na nas napuszczał, jest na noże. Podczas ubiegłotygodniowej manifestacji (prawicowcy najlepiej czują się podczas tych wszystkich rocznicowych pochodów i przemówień) wołał, że Węgry nie będą kolonią, że chcą rządzić się same, i że nie chcą "nieproszonej bratniej pomocy", nawet jeśli przynoszą ją ludzie w dobrze skrojonych garniturach, a nie w wojskowych mundurach. Aluzja, porównująca Unię z ZSRR, była w tym przypadku więcej niż czytelna, więc na linii Bruksela-Budapeszt mamy kolejną awanturę. I to się polskiej prawicy podoba. Jej politycy mówią, a publicyści z podziwem piszą, że Orban naraził się "oligarchii", że broni Węgry przed wyzyskiem banków, że jest samodzielny i tak dalej... Żeby nie było wątpliwości, nie mam złudzeń: i "oligarchia", i banki to byty realne, którym bardziej zależy na własnych korzyściach niż pomyślności węgierskich obywateli. Ale od tego są politycy, żeby w tych przepychankach się nie dawać i umiejętnie bronić interesów swego kraju. Póki co, nie zauważyłem w tej sferze jakichś skutecznych działań Orbana. Przeciwnie, wpycha on swój kraj do oślej ławki, tak jak dziesięć lat temu wpychał w kiepskie umowy. A mimo to cieszy się estymą wśród nadwiślańskich prawicowców. To wiele wyjaśnia. Europejska prawica to przecież skuteczna Merkel, sprytny Sarkozy czy hiszpański premier Mariano Rajoy, a także Jose Barroso. To jest jej główny nurt. Tymczasem w Polsce, w prawicowych mediach prezentuje się ich jako bez mała lewicowców, a za wzorzec Sevres dobrego polityka uchodzą Orban, Kaczyński i Rydzyk. Władcy oślich ławek. To pokazuje, jak zwichnięta jest polska scena polityczna, i polska debata. I w którym miejscu jesteśmy. Robert Walenciak