Myślę tu o latach 1989-1990. Ten stosunkowo krótki, kilkunastomiesięczny okres jego premierowania, był dla Polski ważniejszy niż lata rządów bezbarwnych premierów. Był ważny, bo Polska w tym czasie, jako pierwszy kraj na świecie, przechodziła nie tylko z gospodarki nakazowo-rozdzielczej do gospodarki rynkowej, ale również wychodziła spod parasola Moskwy. Wychodziła z jamy niedźwiedzia, który był już co prawda chory, ale jeszcze miał siły, by machnąć łapą."Stąpaliśmy po kruchym lodzie" - mówił mi kilka lat temu Mazowiecki. I trudno się było z nim nie zgodzić. W Polsce stacjonowało w tym czasie 100 tys. rosyjskich żołnierzy. Na terenach NRD stała uzbrojona po zęby armia 300-tysięczna. W NRD rządził Honecker, w Czechosłowacji - Husak, a interwencji w Polsce domagał się Ceausescu. Mazowiecki miał wystarczająco dużo wyobraźni, by wiedzieć, w jakim świecie żyje. Dziś prawica, jak zawsze pierwsza, by w chwilach pokoju wołać, że trzeba mocno i odważnie, a w chwilach zagrożenia pierwsza kuląca ogon, przekonuje, że to wszystko były strachy na lachy, że Gorbaczow demontował system, więc nic z jego strony nie groziło. Och, cóż za brak rozumu! Co za fanfaronada! Owszem, ze strony Gorbaczowa niewiele groziło, bo on rzeczywiście chciał zmieniać system. Ale kto dałby w tym czasie gwarancję, że Gorbaczow za chwilę nie zostanie obalony? W roku 1989, gdy Związek Radziecki chwiał się w posadach, Gorbaczow chwiał się razem z nim. Szef KGB otwarcie go krytykował, armia wołała, że tak dalej być nie może. Ryzyko odstrzelenia sekretarza, który mało komu w Rosji się podobał, było większe niż 50 procent. Pisze o tym w swych wspomnieniach George Bush. Gdy w lipcu 1989 przyjechał do Warszawy, to przez dwa dni namawiał Wojciecha Jaruzelskiego, by został prezydentem Polski. I przecież nie czynił tego z sympatii do generała, ale z obawy, co powie Moskwa. Żeby jakoś uspokoić twardogłowych na Wschodzie. Żeby dać Gorbaczowowi jeszcze trochę oddechu... Ta gra Zachodowi się udała. Gorbaczow nie został odwołany podczas kolejnego posiedzenia Biura Politycznego, jak swego czasu Chruszczow. Jego koniec nastąpił później, po puczu Janajewa, po wybiciu się na niepodległość Jelcyna. Ale co by było, gdyby Janajew, Kriuczkow i Pugo, dogadali się wcześniej? Gdyby górę wzięła koncepcja zwierania szeregów i obrony imperium? W roku 1989 czy 1990 wszystko w Moskwie wisiało na włosku... Wielkość Mazowieckiego polegała na tym, że dokładnie o tym wiedział. Ale też wiedział, w którym kierunku chce Polskę prowadzić. Był ostrożny. "Musiałem być ostrożny" - mówił mi z pełnym przekonaniem. Oczywiście, że musiał. Ta ostrożność była cnotą. Zwłaszcza w kraju, który przeżył hekatombę Powstania Warszawskiego, bo - tak się nieszczęśliwie i pechowo zdarzyło - że o jego wybuchu decydowali dowódcy, którzy nie byli ostrożni i nie mieli wyobraźni. W kraju, który obserwował to, co zdarzyło się w roku 1956 na Węgrzech, i w 1968 roku w Czechosłowacji. To jest miara męża stanu: czy potrafi uchronić swój naród przed śmiertelnymi pułapkami. One istniały. Kto nie wierzy, niech przypomni sobie, jak rozpadała się Jugosławia. Ile krwi się polało. Ta ostrożność nie oznaczała zaniechania. Mazowiecki krok po kroku demontował stary system, przejmował kolejne rubieże, kolejne ministerstwa. Spokojnie, bez groźnych okrzyków, ale skutecznie i konsekwentnie. Jego spokój, w takim kraju jak Polska lat 1989-1990, był jak wylewanie oliwy na wzburzone fale. Kto wie, jakby to wszystko się skończyło, gdyby w tym czasie na czele rządu stał ktoś inny, jakiś znerwicowany człowiek z siekierką. Potem jego krytycy wołali, że nie zdekomunizował, że byli PZPR-owcy dobrze znaleźli się w III RP i tak dalej. To głupie zarzuty - tak mogą wołać tylko partyjni aparatczycy, którzy chcą wszystko brać dla siebie i swoich kumpli, albo ci, którzy chcieliby wojny domowej, samosądów, dziczy. Kto nie wierzy, niech spojrzy, co dzieje się w Syrii albo w Libii. To chyba nie są wzory warte naśladowania... Albo niech sobie przypomni wybory roku 1993, które pokazały, jak "Solidarność" była jeszcze słabo zakorzeniona w społeczeństwie... I w gruncie rzeczy jak niewiele mogła. Mazowiecki był ostrożny, ale przecież potrafił stawiać sprawy na ostrzu noża. Tak było w czasie, gdy jednoczyła się RFN z NRD (czy raczej jak ją wchłaniała), gdy wymógł na kanclerzu Kohlu uznanie przez nowe Niemcy naszych granic zachodnich. Tu był graczem twardym jak skała. Nie dał się nabrać na jakiekolwiek uniki, a było ich wiele. To, że Polsce w tamtym czasie się udało, że szła jak lodołamacz, torując drogę innym państwom regionu, to przecież jego zasługa. Wyrwać kraj z jamy niedźwiedzia, zdekomunizować go, zapewnić uznanie granic... To wszystko przez kilkanaście miesięcy. Tadeusz Mazowiecki był wielki w sprawach wielkich. I takim będę go pamiętał. Robert Walenciak