Śmiechu będzie więc co niemiara, szkoda tylko, że z Polaków. W tej śmieszno-strasznej atmosferze, wyborów, które albo będą, albo nie będą, trudno mi się opędzić od takiej oto refleksji: jak można na coś takiego się godzić? Przecież to pomiatanie wyborcami. Absolutne ich lekceważenie. Także lekceważenie Rzeczpospolitej, bo nie wybieramy byle kajtka, tylko Prezydenta RP. Ja wiem, że to jest rozgrywka władzy, stawka dla niej jest olbrzymia. Ale... Ech, miejmy świadomość, że politycy tak grają, jak im ludzie pozwalają. A, jak widać, pozwalamy im na wszystko. I to jest rzecz kluczowa. Polska jest inna niż kilka lat temu, inna jest atmosfera, poczucie co jest słuszne a co nie, o innych sprawach się rozmawia, i inaczej. Inna jest debata - jej horyzonty, ramy, w których się toczy. Dwa przykłady z minionego weekendu ten stan ilustrują. Pierwszy to konferencja prasowa Krzysztofa Bosaka, kandydata Konfederacji w wyborach prezydenckich. Była na niej mowa o Unii Europejskiej, wtedy pojawił się Radosław Sikorski, i zaczął pewne sprawy prostować. Słusznie. Bo prostował ewidentne nieprawdy. Pierwszą, że Unia narzuca Polsce dyrektywy, niekorzystne oczywiście. I drugą, że nic z tej Unii nie mamy, że w zamian za rynek, który jej udostępniliśmy, dostajemy jakieś grosze. Otóż, jeśli chodzi o dyrektywy, to Unia nam ich nie narzuca. Każda dyrektywa musi być przyjęta w trójkącie - kraje członkowskie, Komisja Europejska, Parlament Europejski. Więc w każdym momencie jest możliwość wpływania na jej kształt, czy zablokowania. Jeżeli ktoś w to nie wierzy, niech przypomni sobie zmagania Komisji Europejskiej z rządem PiS w sprawie praworządności w naszym kraju. O, to będzie miał jak na dłoni ową rzekomą omnipotencję Brukseli. Nic więc nie łamie naszej suwerenności. Nikt nas też na siłę do Unii nie zagnał, tylko sami chcieliśmy. Jeśli zaś chodzi o pieniądze - to według wyliczeń Ministerstwa Finansów od roku 2004 Polska otrzymała z Unii Europejskiej 107 mld euro więcej niż wpłaciła do jej budżetu. To są ogromne sumy, ale przecież na nich nasze korzyści się nie kończą. Bo to jest możliwość uczestniczenia w wielkim rynku, z czego korzyści czerpią i polscy pracownicy i polski biznes. To jest też marka UE, którą możemy prezentować potencjalnym inwestorom. W słowach przedstawicieli Konfederacji zgrzytają więc dwie sprawy. Po pierwsze, mijają się z prawdą, opowiadają bajki zamiast faktów. A po drugie, i to jest najbardziej uderzające i najbardziej ważne - że z taką łatwością, nie tylko Konfederaci, ale i inni polscy politycy, mówią o Unii jak o obcym ciele, czymś poza Polską, poza naszymi granicami. Unia, jeśli się wsłuchać w ich słowa, to ktoś Polsce wrogi, chcący nas kupić, wyzyskać... Niemal jak ten kapitalista z cygarem, z propagandy wczesnych lat Polski Ludowej. A tak nie jest. Bo Unia to my. Przykład drugi - to konwencja wyborcza Andrzeja Dudy, i jego festiwal różnorakich obietnic. Żeby nie było, jestem przyzwyczajony do tego, że politycy więcej obiecują niż mogą, ale jakaś podstawowa dyscyplina w oficjalnych przemówieniach oficjalnych osób powinna funkcjonować. Prezydent kraju gdy zapowiada podwyżki zasiłku dla bezrobotnych do 1300 zł i 1200 zł dodatku solidarnościowego, jest średnio przekonywujący. Bo nie kieruje ani finansami państwa, ani gospodarką, ani klubem PiS. Mateusz Morawiecki, a przede wszystkim Jarosław Kaczyński - oni takie obietnice mogą składać. Ale nie polityk, którego kompetencje w tej sprawie sprowadzają się do złożenia jednego podpisu, już na koniec. Bo inaczej mamy mało poważne gadulstwo. Co zresztą Dudzie wypomniano. Na konwencji wołał, że będzie walczył o dopłaty dla rolników do poziomu niemieckiego, więc mu przypomniano, że te same obietnice składa od pięciu lat. I nic. Podobnie ma się z obietnicą, którą złożył niedawno - powołania Funduszu Medycznego. Nic w tej sprawie nie drgnęło, nikt, zdaje się, nie kiwnął nawet palcem. Te dwa wydarzenia, pierwsze z brzegu, konferencja Konfederacji i konwencja prezydenta, są odbiciem współczesnej Polski. One poruszają się w sferze postprawdy - w tych wszystkich zaklęciach, które padają z ust polityków nie chodzi o opis rzeczywistości, tylko o to, żeby efektownie wszystko zabrzmiało. Opowiada się bajkę - o złej Unii i umęczonej Polsce, albo o fajnym Dudzie, który wszystko załatwi i obroni co trzeba, tak zwaną narrację, i do tej bajki dopasowuje słowa. Różne przestrogi lub obietnice. Opowiada się o alternatywnej Polsce, tak jak J. K. Rowling opowiadała o alternatywnym świecie Harrego Pottera. A co na to słuchacze? Czyli my... Łykamy to, jak przysłowiowe pelikany... Jest jeszcze jedno w tym wszystkim niepokojące. Ta wiara, że polityk może dać, i że wtedy jest dobrym politykiem. A przecież gdy Andrzej Duda obiecywał wyższy zasiłek dla bezrobotnych, de facto zapowiadał, że inaczej będzie dzielony budżet Rzeczpospolitej. On nie obiecywał, że coś ludziom da ze swojej kieszeni. On powiedział, że będzie grzebał w kieszeniach naszych. Obiecywać, że da mógł w epoce feudalizmu król, bo mógł komuś dać wieś, albo zwolnić z jakiejś opłaty. Obiecywać, że da mógł możny magnat - bo też miał co dzielić. Ale w dzisiejszej Polsce? Marzeniem po roku 1989 było, że obywatele, w dyskusji, będą współuczestniczyć w podziale wypracowanych przez siebie pieniędzy. Decydować - ile przeznaczamy na zasiłki, na edukację, ile na drogi, ile na opiekę zdrowotną itd. Wiatr historii przewiał te marzenia. Sprawił, że coraz rzadziej myślimy w kategoriach państwa-wspólnoty, a coraz częściej w kategoriach państwa feudalnego. Na zasadzie - niech dzieli władza, byle mi coś skapło. Tak patrzymy zresztą na politykę - jak na awanturę dworską. I tak oceniamy polityków - że dobry jest ten, który obiecuje i wali pięścią w stół. Bo silny. Jesteśmy dobrymi panami - wołał swego czasu Jarosław Kaczyński w Sejmie. Trafił w sedno.