To jest frustrujące w polityce - bo to profesja, której przyświeca cel. Zdobyć władzę, utrzymać władzę, dokonać w państwie zmian... A u Kaczyńskiego - nic. On się napręża, grozi, sytuacja mu przecież sprzyja, bo Tuskowi wszystko się sypie - i klapa. Jak daleko był od władzy, tak jest. W mediach jego umiejętności byłyby cenione - bo mediom wystarczy, że przykuwają uwagę, że o nich się mówi. To szczyt ambicji. No, ale los potraktował Kaczyńskiego tak jak potraktował, i on teraz rzuca się jak ryba na piasku. Teraz będzie ogłaszał nazwisko premiera w swoim rządzie - to przecież też będzie rysowanie palcem po wodzie, machanie nazwiskiem jakiejś sieroty, która zgodziła się firmować swą twarzą happening. Ale dziennikarze będą o tym mówić, cmokać, komentować. Choć dokładnie wiadomo, że równie dobrze może zgłosić kandydata na przewodniczącego ONZ, znaczenia nie ma to żadnego. Oto Jarosław K. - wielki pasterz lemingów. Los był złośliwy także dla Tadeusza Rydzyka. Przecież szefowanie stacji radiowej, która stoi w miejscu od lat, nie zyskuje słuchaczy, to dla niego za mało. Biznesy! Ooo, tu ksiądz Tadeusz by miał pole do popisu - bo, że boży talent do tych rzeczy ma, to przecież udowodnił wielokrotnie. I to jak! Dogadał się z Rosjanami w sprawie przekazywania sygnału, robi takie zbiórki, o jakich nikt w Polsce nie śni, założył uczelnię, teraz mu w głowie odwierty geotermalne. To wielka sztuka zaprząc do swych pomysłów tysiące ludzi, a nawet państwo. Kulczyk w sutannie, wypisz, wymaluj. A talenty polityczne? Jeszcze większe. Tylko Lech Wałęsa, w swoim apogeum tak miał - jego głos decydował kto zostaje premierem, kto jakim ministrem, kto bierze telewizję, a kto bezpiekę. Maluczcy stali u boku, a on pokazywał palcem. Ksiądz Tadeusz takich możliwości nie ma, ale popatrzmy jak rozgrywa na prawicy. Jak jednym daje głos, a innym nie. To jest mocarz. Jak prawica ma Kaczyńskiego jako swego prezydenta, to ma Tadeusza Rydzyka jako swego prymasa, bo to on był królem w sobotę. Myślę też, patrząc na sobotnią manifestację, że los zażartował z Solidarnych 2010, z tych wszystkich różnej rangi dziennikarzy, którzy pikietowali budynek TVP. Dziennikarz to raczej natura refleksyjna, dość miękka. A tu mieliśmy oddziały szturmowe. Żądamy Programu 2 dla opozycji (czyli dla nich - to ważna sprawa, załatwić sobie robotę), żądamy takiej relacji , która nam się spodoba, żądamy wywalenia dziennikarzy, którzy nam się nie podobają... - tak wołano, krzycząc, że źli dziennikarze będą rozliczeni. Pomijam fakt, że PiS-owskie towarzystwo jeszcze całkiem niedawno zarządzało telewizją publiczną, i czyściło do spodu. A program był jak spod partyjnej sztancy. Więc nikt nie ma złudzeń - że jak kiedyś zdarzy się, że PiS znów weźmie TVP, to zemsta będzie krwawa. I tyle... Ciekawsze w tym wszystkim jest coś innego - te okrzyki, że nam się należy, że my - w imieniu narodu polskiego, że w Smoleńsku to był zamach, że Tusk pod sąd (wiadomo jaki) itd. Jeżeli nie jest to zacietrzewienie, ani jakaś szajba, to co? Cóż, historia, wcale nie odległa, zna takie formacje, które w imieniu narodu, albo klasy robotniczej, zaprowadzały "porządek", tropiły elementy wywrotowe, ferowały wyroki, i wymierzały "sprawiedliwość". Przyznam naiwnie, że sądziłem, że to już przeszłość, głęboko zakopana w ziemi. Że już nikt nie będzie w ten sposób myślał i mówił. A tu proszę, mamy zombie, które z zapałem klekocze. To złośliwość losu urodzić się kilkadziesiąt lat za późno. Złośliwością losu jest też trafić tam gdzie nie trzeba. Piotr Duda, gdy zaczął szefować "Solidarności" wykonał kilka sprytnych ruchów, wyciągając ją z klatki partyjnej przybudówki PiS. To miało sens, w ten sposób Duda odbudowywał autorytet związku. Ale to już przeszłość - bo właśnie zaciągnął "Solidarność" na demonstrację Rydzyka i Kaczyńskiego, i marzenia o wielkiej grze diabli wzięli. Tego akurat żałuję. W Polsce brakuje silnych, będących partnerem dla pracodawców i dla rządu, związków zawodowych. Nie ma ich, więc mamy to ciągłe bębnienie, że trzeba obniżać koszty pracy, to znaczy zabrać pracownikom (bo nie dyrektorom i prezesom, właściciel też nie może mniej zarabiać), że za krótko się pracuje, że prywatne lepsze od publicznego i tak dalej... A przecież wystarczy poczytać relacje z Francji, Niemiec czy Włoch - wszędzie tam pracodawcy rozmawiają ze związkami zawodowymi, negocjują, budowany jest konsensus społeczny. A u nas? Premier ogłasza, co dobre a co złe, pani Bochniarz mu klaszcze. O związkach zawodowych nikt nie myśli, bo po co rozmawiać z Dudą, jak Rydzyk ważniejszy... I to jest ten kłopot i ten błąd. W sobotę załatwiano interesy. Ksiądz Rydzyk dobijał się o miejsce na multipleksie dla Telewizji Trwam. Kaczyński wołał - że przebrała się miarka (więc trzeba Jarka). W ten sposób odstrzeliwując Ziobrę i inny prawicowy plankton. Solidarni 2010 też o coś walczyli, to znaczy o telewizję publiczną. Tam by chcieli. Duda w tym towarzystwie wyglądał jak dzwonek. Który da głos, jak się nim pomacha. A przecież nikt nie ma wątpliwości, że to ten machający od tego dzwonka jest ważniejszy.