Jeszcze dwa, trzy miesiące temu Macierewicz i jego ekipa wygadywali na temat katastrofy, co chcieli - każde głupstwo. Dziś nie jest to już bezkarne. Dziś wiemy, że Jacek Rońda, nazywany profesorem, kłamał, opowiadając, że ma jakieś decydujące dowody i za chwilę je ujawni. Teraz, złapany za rękę, opowiada, że blefował... Zdjęcie skrzydła rozbitego samolotu, które miało świadczyć o tym, że samolot nie uderzył w brzozę, okazało się fotomontażem. Rosyjski bloger domalował na zdjęciu brakujący fragment i coś takiego puścił w świat. I co? I trafiło to do "ekspertów" Macierewicza. A oni, nic nie sprawdzając, ogłosili, że mają dowód! Nawiasem mówiąc, śmieszne jest, gdy PiS z jednej strony twardo grzmi, że Rosjanie kłamią, że są źli i w ogóle, a jednocześnie łyka od Rosjanina zdjęcie, o nic nie pytając. Jak widać, i dla nich rosyjskie raz jest złe, a innym razem dobre, w zależności od zapotrzebowania... Przypomnijmy też sobie, co na przestrzeni ostatnich miesięcy opowiadał sam Macierewicz. Trzech pasażerów Tu-154 miało katastrofę przeżyć. Ale wywieziono ich w nieznanym kierunku. Była też teoria, że było wiele wybuchów. Teraz słyszę, że był jeden. Wcześniej opowiadano, że załogę oszołomiono helem, że mgła była sztuczna i tak dalej... Macierewicz ma wielkie szczęście, że większość dziennikarzy traktuje go - użyjmy delikatnego określenia - mało poważnie. To dlatego nikomu jeszcze się nie chciało, by zebrać do kupy te wszystkie jego zapowiedzi. Gadaninę, że za moment przedstawi decydujący dowód, że ma dowód z NASA, że właśnie przedstawia teorię i tak dalej... To dlatego dla tej całej ekipy tak groźny jest zespół Laska, bo czyni to, czego nikomu innemu się nie chciało - weryfikuje kolejne macierewiczowskie bujdy. No dobrze, ale czy to coś zmienia? Owszem. Jeśli wierzyć sondażom, liczba osób wierzących, że w lecącym do Smoleńska Tu-154 nastąpił wybuch bomby, znacząco zmalała. To istotne, bo jest różnica, czy w zamach wierzy 30 proc. Polaków, czy 15 proc. Czy jest to znacząca grupa, czy margines. Myślę zresztą, że im bardziej Macierewicz się kompromituje, tym rosną szanse na to, że o katastrofie będzie można mówić bez histerii. I weryfikować to, co zaprezentował raport Millera. A także mówić o tym, co schował pod dywan. Dziś bowiem, jeśli chodzi o tragedię smoleńską, mamy sytuację wymarzoną przez Tuska. Z jednej strony jest raport komisji Millera, który nad niektórymi sprawami przechodzi nad wyraz lekko. Z drugiej strony - Macierewicz i jego wybuchowe teorie, które - jak widać - tylko wzmacniają szeregi obrońców rządowej wersji katastrofy. Spójrzcie, kiedy Tuskowi rosło w sondażach, a PiS-owi spadało! Ano wtedy, kiedy opowiadano o trotylu, kiedy ze swoim zespołem wyskakiwał Macierewicz. Och, jaka w PO była wtedy radość! Póki oni będą się tłukli, nikt rozsądny nie weźmie raportu Millera pod lupę. A szkoda, bo pozostawia on sporo pytań, niewygodnych zarówno dla rządu, jak i dla PiS-u, bez odpowiedzi. O co mi chodzi? Po pierwsze, o wyjaśnienie, kto odpowiadał za gigantyczny bałagan związany z przygotowywaniem wizyty. Gdzie był BOR? Dlaczego do Smoleńska poleciała załoga do tego lotu nieprzygotowana? Jak, do jasnej cholery, działa to państwo? Po drugie, chciałbym dowiedzieć się, o czym naprawdę rozmawiał Lech Kaczyński przez telefon ze swoim bratem. Jarosław Kaczyński zeznał, że rozmowa była krótka, dotyczyła zdrowia ich mamy. Ja wobec tej wersji pozostaję sceptyczny. Proponuję zerknąć do stenogramu zapisu czarnej skrzynki. O godzinie 8.14 załoga dowiaduje się, że w Smoleńsku wyszła mgła. A potem w kabinie pilotów ma miejsce taka rozmowa: "8:17. Dowódca: Nieciekawie, wyszła mgła, nie wiadomo, czy wylądujemy. Niezidentyfikowana osoba: A jeśli nie wylądujemy, to co? Dowódca: Odejdziemy". Przypominam, drzwi do kabiny pilotów były otwarte, wciąż ktoś wchodził i wychodził. A za kabiną usytuowany był salonik prezydenta. Więc jest pewne, że najważniejszy pasażer o kłopotach z mgłą dowiedział się bardzo szybko, między 8.14 a 8.17. A kiedy zadzwonił do brata? Około 8.19. Trudno mi uwierzyć, że dowiedział się o mgle, więc sięgnął po telefon, by zadzwonić do brata i powiedzieć mu, że mama czuje się lepiej. I że nie mówił nic więcej. Dodajmy jeszcze jedno - o tym, że to prezydent tak naprawdę dowodził statkiem powietrznym, świadczą słowa dyrektora protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany, z godziny 8.30: "Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić". Więc prezydent był poinformowany o mgle, kapitan statku czekał na jego decyzję, można się domyśleć - dotyczącą tego, czy TU 154 ma odlecieć na lotnisko zapasowe, do Moskwy lub Witebska. A brak tej decyzji oznaczał, że załoga miała spróbować wylądować w Smoleńsku... Z tym próbowaniem wiąże się kolejna niewyjaśniona sprawa. Otóż, po ukazaniu się zapisów czarnej skrzynki, płk Robert Latkowski, wieloletni dowódca pułku specjalnego, zwrócił uwagę na niepokojącą sprawę. Otóż Tu-154 schodził do lądowania z prędkością 8 metrów na sekundę, choć nie powinien schodzić szybciej niż 4 metry na sekundę! Z tą prędkością, nawet gdyby nie zahaczył o brzozę, miał minimalne szanse, by się uratować. Cóż więc się stało? Dlaczego pilot złamał najważniejsze zasady? O tym też jest cisza. Podobnych pytań, niewygodnych dla obu stron, pewnie jest więcej. Ale przecież nikt nie ma zamiaru nawet próbować ich wyjaśniać. Dla PiS-u wersja wybuchu to test na patriotyzm. Kto w to wierzy, ten Polak, kto nie wierzy - ten zdrajca. Dla PO raport Millera to alfa i omega, test na normalność. Kto w raport wierzy - ten jest normalny, kto go kwestionuje - ten oszołom. Jednym i drugim wygodnie jest przy swojej wersji obstawać. Nakręcać podział. Budować swoje "kościoły". To zdaje się uniwersalna prawda, że w religii mniej chodzi o namacalną prawdę, a bardziej o wiarę i wyznawców.