Tymczasem w minionym tygodniu przez media przetoczyła się informacja, którą co prawda żywo komentowano, ale jakby nie czując jej powagi. Chodzi mi o ujawnienie przez "Gazetę Wyborczą" listy dziesięciu dziennikarzy, którzy byli inwigilowani przez ABW i CBA. Sprawdzano ich bilingi, rejestrowano, gdzie się przemieszczali. I "Wyborcza", i Komitet Helsiński, i organizacje mediów zgodnie okrzyknęły, że jest to zamach na wolność prasy, czyli na jeden z kluczowych fundamentów demokracji. Po prostu, jeżeli służby specjalne będą wiedziały, z kim dziennikarz się kontaktuje, tym samym będą wiedziały, od kogo dostaje informacje. A takiego namierzonego informatora łatwo już później przesunąć, usunąć, i tak dalej. W ten sposób, odcinając dziennikarzy od poufnych informacji, władza ułatwia sobie życie, bo rośnie jej zdolność do ukrywania niewygodnych dla siebie faktów. I w zasadzie na tym dyskusja się zakończyła. A szkoda, bo jest to sprawa znacznie poważniejsza. Ale po kolei. Po pierwsze, myślę, że argument, że służby nie powinny zbierać bilingów dziennikarzy, ma swoje słabe strony. Jeżeli bowiem w jakiejś sprawie nastąpiło ujawnienie ważnej z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa informacji, to służby te państwo chroniące powinny dociec, jak to nastąpiło. Sęk w tym, że to musi być rzeczywiście jakaś ważna informacja, tak przewiduje prawo, trącąca o zdradę stanu, morderstwo itd. Tymczasem, jak wynika z materiałów, dziennikarzy sprawdzano w sprawach błahych. Bardziej po uważaniu niż wedle wagi sprawy. Poza tym, inwigilowano ich, oszukując sąd. Takim oszustwem jest podanie we wniosku o podsłuch tylko numeru telefonu, bez nazwiska osoby podsłuchiwanej, mimo że służby doskonale wiedziały, o kogo chodzi. Jakież więc państwo z tej krótkiej informacji nam się wyłania? Ano państwo ubeckie. W którym służby, lekceważąc prokuraturę i sądy, mogą inwigilować, kogo chcą. Nawet specjalnie nie troszcząc się o to, by komukolwiek wyjaśnić, dlaczego ma to być Kowalski, a nie Malinowski. Bo pretekst można schwycić z powietrza. Jeśli chce się wziąć w okładki dziennikarza, to wystarczy wziąć jakiś jego artykuł i dojrzeć w nim jakąś tajną informację. Koniec, kropka. Jeśli niewygodny jest jakiś biznesmen czy polityk - to też łatwizna. Są opisane przypadki, że do bandyty, odsiadującego wyrok, przychodził "dobry wujek" i proponował układ - wystawisz mi iksa, powiesz na niego coś obciążającego, a ja załatwię ci zmniejszenie kary. Czasami zresztą wystarczyła obietnica przeniesienia do lepszej celi. Ha! To bardziej wyrafinowany sposób, bo bywały też przypadki, kiedy zasadzano się na człowieka na podstawie zwykłych plotek. W ten sposób, na podstawie pomówień, wyssanych z palca opowieści, można rozłożyć każdego. Emila Wąsacza aresztowano i wieziono ze Śląska do Gdańska, bo jakiś bezpieczniak dowiedział się, że kupował walizkę. Więc wydedukował sobie, że Wąsacz chce uciec z kraju. Na Barbarę Blidę zasadzono się, bo obsmarował ją notoryczny paszkwilant, a potem pani, która dzięki temu uniknęła posadzenia na ławie oskarżonych. Przez pół roku Blidą zajmowało się trzech prokuratorów i ośmiu tajniaków, nic nowego nie znaleźli, a i tak chcieli stawiać jej zarzuty. I tak dalej, i tak dalej... Jeżeli cofniemy się w czasie, to pokażą się inne przykłady, jak oskarżanie Cimoszewicza, aresztowanie prezesa Orlenu, szafa Lesiaka czy aresztowanie na dworcu prezesa NBP Grzegorza Wójtowicza. O sprawie Oleksego nie wspominając. Każda formacja, która w III RP rządziła, zwłaszcza formacja postsolidarnościowa, ma w tych sprawach swoje za uszami. Każda wykorzystywała bezpieczniaków do brudnych spraw, suto ich za to nagradzając, a teraz udaje, że jest niezorientowana. To jest zresztą fenomen wart głębszej analizy - dlaczego partie wywodzące się z "Solidarności" tak zakochały się w bezpieczniackich metodach? I tu dochodzimy do punktu drugiego całej sprawy. A mianowicie reakcji na jej ujawnienie. Ta reakcja - to kolejny powód do zadumy. Bo cóż się stało? Ano mieliśmy odruch psa Pawłowa. Donald Tusk i Grzegorz Schetyna grzmieli pełni oburzenia na PiS-owską władzę. A Kaczyński odpowiadał, że to "nienawiść pewnych środowisk", zaś szef "jego" ABW Bogdan Święczkowski mówił, z knajackim zacięciem, że "chłopcy z ferajny odgrzewają stare kotlety". Odnotowałem te wszystkie okrzyki, sprawdziłem w internecie komentarze działaczy młodzieżowych obu partii i nie mam złudzeń - sprawa inwigilowania dziennikarzy zostanie zamieciona pod dywan, choćby "Gazeta Wyborcza" i Monika Olejnik stawali na głowie. I prokuratura - wiadomo, bliższa ciału koszula - po raz kolejny ją umorzy. Żadna bowiem z ważnych politycznych sił nie jest zainteresowana wyczyszczeniem panującego w III RP zwyczaju. Narażeniu się takiej grupie, jak bezpieka. PiS - nie, bo rzecz dotyczy okresu, w którym sprawował władzę (czyli - inwigilował). A poza tym "groźny czekista" to idol tej formacji (przecież nieprzypadkowo Człowiekiem Roku "Gazety Polskiej" został agent Tomek). Platforma też nie - bo rządzi. A do rządzenia przydają się panowie, którzy nie przejmują się zbytnio prawem, tylko trzaskają obcasami. Myślenie partyjne przysłania fakt, że w ten sposób godzimy się na zasadę: kto ma służby, ten śledzi, podsłuchuje i tak dalej. Że politycy godzą się z tym, że służby mogą robić, co chcą, w zasadzie nadzór nad nimi jest iluzoryczny. Muszą tylko, od czasu do czasu, "coś przynieść". Wyrosła nam armia cwaniaków, opłacanych suto z naszych podatków, korzystających z wszelkich uprawnień, którzy swoje chachmęctwa ukrywają pod pieczątką "tajne". Myślę i o politykach, i o bezpieczniakach równocześnie... Forum: Polacy tęsknią za komunizmem?