Adam Glapiński jest jednym z najbliższych i najważniejszych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego w zasadzie od początku, czyli od roku 1990. Razem przeszli wiele, w tym duecie Kaczyński był liderem, a Glapiński był od pieniędzy. Tak było jeszcze w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, w którym Glapiński był ministrem, i tak jest do dziś. Jego wybór na stanowisko prezesa NBP jest więc wyborem politycznym. W jego osobie Jarosław Kaczyński ma człowieka, któremu może ufać, i który zapewni mu kontrolę nad sektorem bankowym. Tyle mu trzeba. Te wszystkie oskarżenie o sprowokowanie inflacji, o niefrasobliwą politykę finansową, o wprowadzanie Polaków w błąd - przypominanie, że Glapiński opowiadał, że inflacja będzie malutka i krótko itd.! - to wszystko nie ma znaczenia. Kaczyński nie bierze tego pod uwagę. Inne elementy tu decydują. Politycznego zaufania. To dlatego chce, by Glapiński kierował NBP przez następne sześć lat. W polskiej perspektywie to wieczność. Zresztą w jego chyba również - bo drugą kadencję zakończy w wieku 78 lat. Gra o konfitury Batalia o drugą kadencję dla prezesa NBP przy okazji wiele nam mówi o stanie polskiej polityki. Że wciąż główną rolę odkrywają w niej ci sami ludzie, dziś już po siedemdziesiątce. Że staje się ona coraz bardziej grą o konfitury - stanowiska, wpływy, pieniądze. A te opowieści dotyczące wartości to PR-owa przykrywka. Widzimy też, jak Kaczyńskiemu coraz trudniej przychodzi, by montować sejmową większość. Czasy, kiedy rano ustawa wchodziła do Sejmu, wieczorem była głosowana, a następnego dnia klepana po poprawkach Senatu, są zamierzchłą przeszłością. Dziś przed ważnymi głosowaniami liderzy PiS muszą się nachodzić, a i tak nigdy nie są pewni, jak to wszystko się uda. I nie jest to efekt jakiejś siły opozycji. Po prostu na naszych oczach Zjednoczona Prawica podzieliła się na udzielne księstwa, z którymi Kaczyński musi się dogadywać. Owszem, potrafi to robić, wciąż znajdowane są jakieś synekury, którymi kupuje poparcie, ale jest to coraz trudniejsze. Te księstwa, na które nam się dzieli Zjednoczona Prawica są coraz bardziej niezależne, i toczą ze sobą twarde boje. I jednoczy je tylko strach przed utratą władzy. Mamy więc w Zjednoczonej Prawicy dwie frakcje antyunijne, Ziobry i księdza Rydzyka. Mamy koterię proamerykańską, uosabianą z jednej strony przez prezydenta Dudę, z drugiej - przez szefa MON Mariusza Błaszczaka. Jest premier Morawiecki, który wciąż chce poszerzać swoje władztwo. Choć czujnie spogląda na niego Jacek Sasin. Swoją politykę prowadzi szef MSW i tajnych służb Mariusz Kamiński. To na nim spoczywa odpowiedzialność za incydent na cmentarzu żołnierzy radzieckich w Warszawie, gdzie ukraińscy aktywiści oblali czerwoną farbą ambasadora Rosji w Polsce, Siergieja Andrejewa. O tym wydarzeniu zdążyli chyba wypowiedzieć się już wszyscy, wiec tylko zadam dwa pytania. Czy incydent na cmentarzu wzmocnił Polskę, postawił ją w lepszej sytuacji wobec Rosji, czy nie? A teraz drugie pytanie: czy polskie służby wiedziały (a przynajmniej - czy mogły się spodziewać), że ambasador Rosji może być 9 maja na cmentarzu zaatakowany? Na oba pytania odpowiedź brzmi "tak". Więc teraz aż prosi się zadać pytanie kolejne: czy Kamiński podkręca antyrosyjską, wojenną atmosferę z własnej inicjatywy, czy w porozumieniu z Jarosławem Kaczyńskim? Stawiam na odpowiedź numer 2. W mętnej wodzie łatwiej ryby łowić. To zresztą ulubiony sposób działania prezesa PiS - chaos, konflikt, z którego wychodzi poprzez kolejny konflikt. Wojna usprawiedliwieniem dla wszystkiego Ja nie wiem, czy w PiS-ie na wojnę w Ukrainie patrzą jak na polityczne złoto, ale przecież widzę, że staje się ona coraz łatwiejszym usprawiedliwieniem dla wszystkiego. Można przykryć tym i błędy w polityce, i kwestię drożyzny, i podejrzane biznesy władzy, i wojny w obozie rządzącym. Zupełnie jak w czasach minionych, kiedy zwykłe pytania traktowano jako atak na socjalizm. I granice zachodnie. W tym kierunku to zmierza.