PiS ma w swych szeregach ludzi, którzy potrafią czytać Europę, można się z nimi nie zgadzać, ale wiedzy odmówić im nie można. Ale zamiast nich prezentował Joachima Brudzińskiego, absolwenta politologii ze Szczecina, i Adama Hofmana, politologa z Wrocławia. Sorry, ale jak ich słyszę, zastanawiam się, czego na tych mniejszych politologiach uczą... Poza pyskowaniem, rzecz jasna. Oni mówili, że Tusk poniósł porażkę, bo nie groził wetem. Że nie był twardy. O, to jest ta mantra, którą zawsze powtarzają PiS-owcy - że trzeba być twardym, że muszą nas się bać i tak dalej... Zastanawiam się, czy oni nie widzą, że takiego PiS-u nikt się nie boi? Że to jest jak dziki zwierz zamknięty w zoo, można go kijem szturchać, on będzie szczerzył kły - w sam raz, żeby poczuć żyłkę emocji, ale tylko tyle. PiS też przekonywał, że Polska powinna trzymać się Davida Camerona, premiera Wielkiej Brytanii. Choć Cameron prezentował stanowisko dokładnie przeciwne niż my - gdyż w polskim interesie jest "duży" budżet Unii, z funduszami, z których możemy czerpać środki, a interes Londynu jest dokładnie odwrotny. Więc PiS zbudował taką opowieść - oto Jarosław Kaczyński wysłał do Camerona list. I brytyjski premier go przeczytał, i porażony siłą argumentów, czym prędzej zadeklarował - tniemy w Unii wszystko, tylko nie pieniądze dla Polaków! To wzruszająca historia, szkoda tylko, że rachunki w niej się nie zgadzają. Polityka spójności i dwa filary polityki rolnej to 87 proc. wydatków unijnego budżetu, a Cameron proponuje jego zmniejszenie o 10-15 proc. Więc nawet gdyby całkowicie zlikwidować unijną administrację i unijne instytucje (co przecież jest nierealne), to i tak trzeba by było ciąć dalej... Ale przecież unijne banialuki to nie tylko domena partii Kaczyńskiego. Popatrzmy, jak reaguje premier Tusk, pytany, ile naprawdę Polska z Unii dostanie. 300 miliardów, 400 miliardów! Raz strzela tak, raz siak, byle się spodobać. Trudno mieć zaufanie do szefa rządu, który z taką dezynwolturą opowiada o pieniądzach. Nie lepiej zaprezentował się nowy szef PSL, Janusz Piechociński, polityk - wydawało się - przytomny. On nagle zaczął lamentować, że w Unii ginie solidarność, że jest coraz bardziej egoistyczna. A poza tym zaapelował, żeby Polska zaczęła bronić się przed "cywilizacją śmierci, w której nie ma miejsca nie tylko dla Boga ale i dla człowieka". Ha! Byłbym powściągliwy w zarzucaniu Europejczykom, że stali się egoistami. Jeżeli Polska dostaje ponad 450 miliardów złotych (bo przynajmniej tyle wyniosą środki z funduszu spójności plus z dwóch filarów polityki rolnej) , to trudno nazwać to egoizmem. Byłbym też powściągliwy w opowiadaniu, że Tusk poniósł w Brukseli klęskę. Prawda jest bowiem taka, że od Tuska niewiele podczas szczytu zależało. Niezależnie, czy rozdzierałby koszulę i krzyczał weto, i "ani euro nie oddamy", czy też - przeciwnie - chodziłby pod ramię z Cameronem, nie miałoby to większego znaczenia. Nie on był w grze. Szczyt i tak byłby przełożony. Gra w Unii jest bowiem inna, w mniejszym stopniu chodzi tu o te parę miliardów w lewo czy w prawo, w decydującym - o jej przyszły kształt. Mamy więc z jednej strony socjalistyczną Francję, która chce Unii coraz bardziej zwartej, i to na dwóch poziomach - z twardym jądrem strefy euro, i konserwatywną Wielką Brytanię, której wystarcza Europa jako unia celna. I Niemcy, które zajęły pozycję sprzyjającą postulatom Camerona. Dlaczego? Otóż dlatego, że walczą o europejskie przywództwo, a o nie łatwiej, gdy jest się pośrodku, między Paryżem a Londynem. Poza tym, pani Merkel będzie miała jesienią 2013 wybory - więc jeśli chce jeszcze w nich zawalczyć, musi przybrać postać oszczędnej gospodyni... Jeżeli więc miałbym mieć pretensje do Tuska, to przecież nie o brukselski szczyt, bo sprawę załatwiono nad jego głową, ale za czas wcześniejszy - kiedy Polska przegrała batalię o Unię dwóch prędkości, no i dała się w tak dziecinny sposób zwieść Niemcom. Tusk opowiadał, że Niemcy są naszym adwokatem, uśmiechał się do pani Merkel, a gdy przyszedł czas decyzji - został odstawiony na bok. Zastanawiam się, czy on nie wiedział, że tak się stanie? Niestety, jest to możliwe. Spójrzmy - sprawy niemieckie zostały zepchnięte w polskich instytucjach na daleki plan. W czasach PRL to był najważniejszy kierunek - sprawami Niemiec zajmowały się dwie instytucje naukowe, PISM i Instytut Zachodni, a specjalista od Niemiec był jeśli nie ministrem spraw zagranicznych, to przynajmniej wiceministrem. Dziś ani szef MSZ, ani nikt z gromadki jego ośmiu (!) zastępców nawet nie zna niemieckiego. Spójrzmy na inicjatywy polsko-niemieckie. One w lwiej części wychodzą od nich, nie od nas. To oni nami się interesują, a nie my nimi. Mimo że jest to nasz główny partner gospodarczy, i - jak twierdził Tusk - polityczny mecenas. Zżymam się na tę bylejakość, zwłaszcza, że nie tak dawno, dziesięć lat temu, gdy dobijaliśmy się do Unii, potrafiliśmy zupełnie inaczej ułożyć sobie te sprawy. Gunter von Verhaugen i Gerhard Schroeder byli przekonani do polskiej obecności w Unii, udało nam się też przekonać zwykłych Niemców, że nie zaleje ich polska plaga. Teraz tego nie ma. Za PiS-u Niemcy były tym mitycznym wrogiem, zagrożeniem. Za Platformy przybrało to formę uśmiechów do dobrodusznie wyglądającej Angeli. I dziecinnego przekonania, że Niemcy nam wszystko załatwią, także stanowiska w Unii. Jedni bawili się w złego Niemca, drudzy - w dobrego. To były dobre triki, ale do gazet, do telewizji. A przecież nie na tym prawdziwa polityka polega. Robert Walenciak