Jeszcze parę miesięcy temu te i podobnie brzmiące pytania zadawano w gronie specjalistów, podczas uniwersyteckich debat. A teraz - proszę bardzo - mówią o tym w każdym programie radiowym i telewizyjnym. Bardzo mnie to cieszy. Wiele razy pisałem w tym miejscu, że polska debata publiczna schodzi na psy, że zajmujemy się tematami z kosmosu, tym co jeden polityk powiedział o drugim, albo debatujemy o sztucznej mgle. No i proszę, koniec ze zrzędzeniem! Nagle staliśmy się Europejczykami pełną gębą, no i rozmawiamy o sprawach najważniejszych. Bo bez dwóch zdań najważniejszą dziś sprawą dla Polski jest pytanie, czy strefa euro przetrwa, a jeżeli przetrwa, to kto się na to zrzuci, no i jakie zmiany w konstrukcji europejskiej to pociągnie. Dobrze to ujął Radosław Sikorski, gdy mówił, że Europa nie powinna bać się talibów, terrorystów, czy rosyjskich rakiet , ale rozpadu strefy euro - to jak najbardziej. Są już zresztą wyliczenia pokazujące jaką recesją ten rozpad by się skończył. Wszyscy by na tym stracili, PKB państw Unii zmniejszyłby się o około 5 proc. Kryzys byłby długi i głęboki. No, dobrze - nasuwa się pytanie - skoro rzecz jest oczywista, i trzeba ratować euro, i wzmacniać w tym celu unijne instytucje, dlaczego unijni politycy tego nie robią? W co grają? Otóż grają w grę, którą nieoceniony Grzegorz Kołodko nazywał tak: nie wystarczy mieć rację, trzeba mieć większość. A ta większość w czołowych państwach europejskich za winnego swoich kłopotów uważa euro i brukselską biurokrację. Niemcy na przykład (tzn. niemieccy wyborcy) marzą o powrocie marki, euro uważają za marną walutę, nie wartą jakiejkolwiek obrony. Przeciętny Niemiec uważa, że on ciężko pracuje, więc nie ma żadnego powodu, by z jego podatków finansowano greckich czy włoskich bankrutów (i oszustów). I on jest głuchy na argumenty, że to niemieckie banki pożyczały bez umiaru Grekom i Włochom, przymykając oczy na te wszystkie mało wiarygodne bilanse, i że wspólna waluta pozwoliła zwiększać eksport niemieckich towarów. No i że dziś ratowanie Greków, to bardziej ratowanie niemieckich i francuskich banków... Tak więc Angela Merkel wie swoje, ale przeciętny Niemiec też wie swoje. A to on będzie decydował o jej losie w najbliższych wyborach. I ciekaw jestem jak z tej sytuacji wybrnie pani kanclerz... Oto dylemat współczesnych demokracji - z jednej strony mamy rację ekspertów, fachowców, elit, a z drugiej - wyborców, z ich przekonaniami, którzy czucie i wiarę przedkładają nad mędrca szkiełko i oko. Póki co, w tym starciu górą są elity. To ich zdanie bardziej się liczy niż instynkty ludu. Irlandczycy mieli referendum aż do skutku, aż zagłosują właściwie. Grecki premier Papandreu zdążył zapowiedzieć, że pakiet oszczędnościowy przedłoży narodowi w referendum, i proszę - nie ma już Papandreu, i nie będzie referendum. Nie ma też Berlusconiego - i nie z powodu bunga-bunga, tylko pakietu oszczędnościowego, który Włosi musieli przyjąć. Oto jak wygląda niezależność w Unii Europejskiej. Przy czym, chcę się zastrzec, jestem jak najdalszy od opinii, że tą całą eurogromadą kieruje jakiś tajny rząd, czy kartel kilku najsilniejszych. Rzecz jest bardziej skomplikowana - co pokazuje przykład Grecji, która musi uginać się przed Unią, ale wcześniej wpędziła tę Unię w potężne kłopoty. Dlatego te wszystkie bunty przeciwko Europie, trochę szaleńcze i romantyczne, przypominają mi w jakimś stopniu konfederatów barskich, którzy walczyli o to, żeby było jak dawniej, tylko że tego "dawniej" już dawno nie było... Tak jest i z naszą Europą - każdego dnia brukselscy biurokraci i europejscy przedsiębiorcy, dokładają kolejne nitki wiążącą kraje wspólnoty. Nawet najwięksi - są pozwiązywani jak Guliwer. Więc i świata sprzed 80 lat już nie ma. Dlatego, gdy PiS-owcy i "ziobrowcy" krzyczą, że Sikorski z Tuskiem chcą nas oddać Angeli Merkel we władanie, popełniają podwójną nieuczciwość. Bo, po pierwsze, sami tę coraz mocniej integrującą się Unię akceptują. Nie tylko dlatego, że dumnie obnoszą się jako europosłowie. Ale chociażby wołając, że z taką czy inną sprawą pójdą do Strasburga. A Strasburg tej Warszawie nakaże.... Po drugie, przecież wiedzą, że owe związywanie się Unii, to także związywanie Niemiec. Z tego punktu widzenia Niemcy zatopione w strukturach europejskich są znacznie bardziej dla nas sympatyczne niż te samodzielne, z własną walutą, i przymierzem z Rosją (przed czym przestrzega amerykański think-tank Stratfor). Władza nie tylko deprawuje, władza też uczy - co widać po liderach Platformy. I premier Tusk, i jego ministrowie Rostowski i Sikorski, bardzo dziś zabiegają o to, by konstrukcję europejską wzmacniać, prezentują różne plany dalszej integracji. A jeszcze kilka lat temu, gdy premierem był Leszek Miller, Platforma otwarcie prezentowała swą europowściągliwość. Hasło "Nicea albo śmierć" - to był jej wynalazek, podobnie jak i współdziałanie z Wielką Brytanią, no i niepodpisanie Karty Praw Podstawowych. Teraz Tusk wykonał zakręt i w swym euroentuzjazmie już dawno przebił Leszka Millera. W sumie, dobrze to o nim świadczy. Robert Walenciak