Więc, po pierwsze, warto odnotować, że partie postanowiły zagrać w wyborach na... niepartyjności. Zacznijmy od Jarosława Kaczyńskiego - w swym przemówieniu pominął smoleńską katastrofę, choć od miesięcy mówi o niej ciągle. Założył też nowy kostium polityczny - w wyborach prezydenckich był lewicą, potem był mścicielem, a teraz jest republikaninem. Aha, nie mówił też o krzyżu, o Tusku i Komorowskim jacy są źli (choć do niedawna mówił tylko o tym), za to mówił, że powinny być przedszkola. Tak więc PiS wszedł w kolejny wiraż - odpuszczając tematy mistyczne i narodowe, wybierając - lokalne. W tym samym kierunku skręciła Platforma - przyjmując hasło "z dala od polityki". Naiwni mogą w takie deklaracje wierzyć - pech PO polega jednak na tym, że ukazują się informacje o kulisach układania list wyborczych do sejmików i rad miast. I od razu można poczuć oddech polityki. Tej przez małe p. I poczytać sobie jak to po różnych województwach i miastach, frakcja walczy z frakcją, ekipa Iksa z ekipą Ygreka, i wycinają się nawzajem. To, zdaje się, jest najistotniejsza część polskiej polityki - zająć "biorące" miejsce na listach wyborczych, załapać się do sejmiku, do rady miasta, być przy władzy i z tego żyć. Z tego punktu widzenia wybory samorządowe są najważniejsze - bo to jest walka "o chleb" nie kilkuset posłów, ale wielotysięcznej armii działaczy. W sumie - mało to ponętne, ale żyć się z tym da. Zwłaszcza, że te wszystkie przepychanki przysłania inna tendencja, znacznie szersza i niebezpieczniejsza - polskie życie publiczne staje się nie tylko coraz bardziej brutalne, ale i coraz bardziej puste. Partie, krok po kroku, stają się coraz bardziej wewnętrznie zdyscyplinowane, coraz mniej jest w nich zwykłej pogaduchy, refleksji, królować w nich zaczyna wierność wodzowi. Tak jest w PiS, w której to partii Jarosław Kaczyński może robić co chce, a jego posłowie zaraz ogłoszą, że to wykwit geniusza. Wstydu tam nie ma. W Platformie taką busolą jest Donald Tusk, choć wiemy, że swą pozycję utrzymuje grając między różnymi koteriami. Nowe porządki nastają też w SLD - kto nie z Grzesiem tego zniesiem - los Ryszarda Kalisza jest tego przykładem. Łapanie partyjnych kadr za twarz to element szerszej tendencji - rosnącej nietolerancji czy wręcz wrogości wobec innych. "Rządy PO to pomyłka ludzkości" - woła elegancko Jacek Kurski. Platforma odpowiada Niesiołowskim - czy jesteście na psychotropach? Tak to wygląda - dla partii liczy się tylko ich prawda, którą nakreśla jej wódz, a resztą to są wrogowie i źli ludzie, z którymi się nie rozmawia, których się eliminuje. Tendencja, że znamy się na wszystkim, i że tylko my mamy rację, że nasze święte a ich piekielne, zawłaszcza coraz większe obszary życia publicznego. Posłuchajmy Kościoła, jak mówią biskupi. Oni też są tym zarażeni. Polscy biskupi znają się na wszystkim. Znakomicie znają się na polityce, na mediach, znają się na pieniądzach, na obrocie ziemią, na życiu rodzinnym, mają świetne rozeznanie w sprawach in vitro, zarodek, gameta - to dla nich banały, życie erotyczne młodzieży - to coś dogłębnie zanalizowanego, architektura nie ma przed nimi tajemnic, i tak można kontynuować. I tylko - jak wypomniał im Stanisław Tym - na krzyżu się nie znają, bo mówili że to nie ich sprawa. Do tego głoszą swe prawdy metodą zerojedynkową. Arcybiskup Hoser już powiedział, że posłowie, którzy zagłosują w sprawach in vitro inaczej niż chce Kościół - znajdą się poza wspólnotą Kościoła. Oto mamy więc kolejny przykład potwierdzający tezę, że polskie życie publiczne przypomina okopane twierdze. No i rzeczywisty test na to, jakim krajem jest Polska - świeckim czy wyznaniowym? Państwem wszystkich czy też tylko wierzących i praktykujących? Czy w sprawach wiary ewoluujemy w kierunku Iranu - gdzie rada imamów ostatecznie decyduje czy dana ustawa nie jest sprzeczna z nauką islamu, czy więc może wejść w życie czy też nie? U nas na razie niczego takiego nie ma, Dekalog nie tłumaczy się automatycznie na przepisy prawa karnego, nie ma kar za niechodzenie na niedzielne msze, a cudzołożników się nie kamieniuje. Ale niewielka to pociecha... Gdy się patrzy na rosnące wpływy partii, rosnące ambicje Kościoła, by regulować jak najwięcej obszarów, ciśnie się pytanie, jak to wszystko zatrzymać? I czy się da? Otóż, myślę, że się da, choć na razie tendencja jest zupełnie odwrotna. Dwa elementy muszą zdarzyć. Po pierwsze, potrzebna jest świadomość, że Polacy są różni, że mają różne poglądy, różne życiorysy, i że każdy ma prawo czuć się dobrze we wspólnym domu. Że ten kraj jest nasz i wasz. I dla PiS-owca i dla SLD-owca. To ważne - bo jeżeli spadnie wola do trwałego wyeliminowania przeciwnika, to - w sposób naturalny - pojawiać się będą projekty uwzględniające miejsce dla "tych innych". To już byłby sukces. Po drugie, potrzebna jest też aktywność społeczna samych Polaków. O to najtrudniej. Bo jak wiadomo - Polak pracuje, a jak nie pracuje to odpoczywa. Nie ma więc w Polsce wystarczającej ilości różnych organizacji, stowarzyszeń, tego wszystkiego w czym partie by się roztopiły, z czym musiałyby się liczyć. Nie ma, więc one są niepodzielnie na scenie, dostarczając nam codziennej porcji strachu, śmiechu, i miłych słówek. A teraz dołączają do nich biskupi. Więc jest tak, że my patrzymy na nich trochę jak na komediantów, dostarczycieli rozrywki. A oni patrzą na nas nie lepiej, zastanawiając się jakim haczykiem nas złowić. I tak to trwa... Robert Walenciak