Parę dni wcześniej, podczas burzliwych sejmowych przepychanek o kształt uchwały dotyczącej kanonizacji Jana Pawła II, posłowie prawicy apelowali do lewicy, by godnie się zachowali (tzn. przyjęli proponowaną uchwałę), bo świat patrzy i się gorszy. Sądzę, że w obu przypadkach nastąpiła pomyłka. W ostatnich dniach świat ani nie szalał z zachwytu nad polskimi pielgrzymami, ani nie gorszył się polskim Sejmem. Ludzie na świecie zajmowali się swoimi sprawami, bynajmniej nie zawracając sobie głowy krajem nad Wisłą. To tylko kraj nad Wisłą zajmował się, z narcystyczną przesadą, sobą. Skąd się ona wzięła? Witold Gombrowicz sporo o tym pisał. Na przykład tak: "Licytacja z innymi narodami na geniuszów i bohaterów, na zasługi i zdobycze kulturalne, jest właśnie wysoce niezręczna pod względem taktyki propagandowej - gdyż z naszym półfrancuskim Szopenem i niezupełnie rdzennym Kopernikiem nie możemy wytrzymać konkurencji włoskiej, francuskiej, niemieckiej, angielskiej, rosyjskiej; więc ten punkt widzenia skazuje nas właśnie na podrzędność". Więc gdy drugorzędny kraj otrzymuje taką gratkę, jaką jest rodak papież, i do tego święty, to zrozumiały jest wybuch uwielbienia i podziwu. I przesada w tym wszystkim. Tak się leczy narodowe kompleksy. Tę przesadę widać na każdym kroku. Tak było przecież w Sejmie, w którym posłowie PSL, PiS i PO ścigali się, kto da mocniejsze świadectwo miłości do Jana Pawła II. Jak zauważył prof. Karwat, na ich tle nawet najbardziej zagorzali biskupi nagle zaczęli jawić się jako ostoja rozsądku i umiaru. No, ale posada biskupa to rzecz stała, a tu wybory za pasem. Efektem tego wyścigu miłości była uchwała ws. kanonizacji, którą przepchnięto kolanem. Napisana koślawą polszczyzną, bardziej śmieszna niż wzniosła. Nie będę jej cytował, tak okrutny nie jestem, ale diabeł w głowach im mieszał. Sejm nie powinien wypowiadać się na temat świętości kogokolwiek, bo nie leży to w zakresie jego kompetencji. Łamie zresztą zasadę rozdziału państwa i Kościoła. Ale kto w tym towarzystwie na takie niuanse zwracał uwagę? Jeżeli nawet Platforma Obywatelska, partia kiedyś świecka, dziś chadecka, wołała, że świętemu Janowi Pawłowi II trzeba oddać cześć, i to wspólnie, na baczność? Zaś premier Tusk nazwał dyskusję o uchwale "paskudną"? A potem wsiadł do samolotu i poleciał na mszę do Rzymu... Sorry, ale żarliwość katolicka premiera budzi we mnie sporo wątpliwości. Po pierwsze, nie uważam, żeby uchwała Sejmu w sprawie kanonizacji Jana Pawła II była szczególnie potrzebna. Podczas tej samej mszy Kościół wyniósł na ołtarze również Jana XXIII. I nie zauważyłem, by parlament włoski z tej okazji pisał jakieś uchwały. Po drugie, wciąż jednak pamiętam, jak w kampanii 2005 roku Tusk zaciągnął żonę Małgosię, po ponad 25 latach małżeńskiego pożycia, do ołtarza, by związek cywilny wzmocnić sakramentem. On wtedy zdaje się mówił, że dojrzał, że poczuł w sobie wiarę. Ja raczej bym stawiał na to, że poczuł potrzebę urwania paru punktów w kampanii wyborczej. Podobne motywacje widzę także i w obecnej fali uwielbienia polityków PSL, PO i PiS do Jana Pawła II. I zastanawiam się, czy w Rzymie przekazali sobie znak pokoju? Czy się pojednali? Tusk i Kaczyński? Ciekawe też jest, w ile dni po uroczystej mszy znów skoczą sobie do gardeł i zaczną się wzajemnie opluwać? W swej koślawej uchwale posłowie napisali, że mają nadzieję, iż kanonizacja będzie zachętą dla Polaków do głębszego poznania "intelektualnej i duchowej spuścizny" papieża. Gdy czytałem to zdanie, od razu przypomniała mi się anegdota opisująca wydarzenia sprzed 10 lat, kiedy Polska weszła do Unii, a potem ówczesny premier Marek Belka poleciał do Brukseli podpisywać Traktat Lizboński. On wylatywał, a Sejm mu nakazał, żeby nic nie podpisywał. Belka Sejmu nie posłuchał, za ca dziękował mu Jan Paweł II podczas specjalnej audiencji. Te podziękowania zostały przemilczane przez polską prasę. Podobne "zasługi" ma polski Kościół, który przez kilka lat sabotował wydanie nowego, przyjętego przez papieża katechizmu, bo biskupom się nie podobał. Te przykłady pokazują, jak traktowane są w Polsce "nauki" Jana Pawła II, jaką przywiązuje się do jego słów czy wskazówek wagę. Że Wojtyła traktowany jest jak bohater narodowy, bohater popkultury, a nie rzeczywisty kapłan, który naucza. Pamięta mu się wezwanie do Ducha Świętego, by pomógł obalić komunizm, pamięta mu się zachwyty nad kremówkami, i łzawe pożegnania, gdy odlatywał do Watykanu. I tyle. Reszta jest dorabiana w zależności od okoliczności. Najlepiej w mocno religijnym pasztecie, bo wtedy nikt się nie doczepi. Obłudnie to wygląda. Pisał zresztą o takich zachowaniach, ponad 200 lat temu, Ignacy Krasicki, biskup zresztą: "Dewotce służebnica w czymsiś przewiniła / Właśnie natenczas, kiedy pacierze kończyła. / Obróciwszy się przeto z gniewem do dziewczyny, / Mówiąc właśnie te słowa: "... i odpuść nam winy, / Jako my odpuszczamy" - biła bez litości. / Uchowaj, Panie Boże, takiej pobożności".