Kilka lat temu Magda Rigamonti rozmawiała z rodzicami takiego dziecka, urodzonego, by umrzeć, tylko dlatego, że opiekujący się matką Bogdan Chazan nie zgodził się na aborcję. I mamił rodziców obietnicami, że dziecko będzie można leczyć. A oni potem mówili tak: "Powinniśmy pokazać zdjęcie naszego dziecka. Wodogłowie, brak części kości czaszki, w miejscu nosa dziura, rozszczepy kości policzkowej, wypłynięte oczy, brak powiek. Widok drastyczny. Po urodzeniu lekarze bali mi się je pokazać. Sami byli wstrząśnięci". Ubiegłotygodniowy wyrok Trybunału Konstytucyjnego to zaproszenie do podobnych nieszczęść. To triumf skrajnych fanatyków, oderwanych od rzeczywistego życia. Oni już zresztą zapowiadają, że pójdą dalej. Że za chwilę będą domagać się zakazu aborcji, gdy ciąża pochodzi z gwałtu lub kazirodztwa. Takie zamiary ma Kaja Godek. Spodziewajmy się też zakazu nie tylko in vitro, ale i badań prenatalnych, a w dalszej kolejności zakazu antykoncepcji. Przesadzam? Nie sądzę. Nie dziwią mnie więc gwałtowne protesty, które rozlały się na całą Polskę. Nie dziwi mnie hasło "wyp...lać", bo tak trzeba wołać, gdy ktoś wpycha ci łapy w majtki. Nie dziwi mnie też, że wśród protestujących dominowały kobiety - bo to ich wyrok Trybunału dotyka, i ogólnie młodzież - bo to im władza chce zabrać wolność, chce zaglądać do łóżek, chce cofnąć Polskę w lata 30. wieku XX. * Zapyta ktoś - ale o co ta całą awantura? Przecież aborcji z powodu nieodwracalnej wady płodu dokonywano w Polsce około 1000 rocznie. To niewiele. Myślę, że dwa czynniki na te emocje wpłynęły. Po pierwsze, każda z kobiet wyobraziła sobie, że ona mogłaby być w takiej sytuacji. I że opresyjna władza zmusiłaby ją do urodzenia. Po drugie, dla każdego stało się jasne, że wraz z wyrokiem Trybunału zerwany został dotychczasowy kompromis aborcyjny, ten z roku 1993. Oczywiście, jeśli chodzi o konkretne zapisy, to nie był żaden kompromis. To przecież był (i jest) faktyczny zakaz aborcji, z wyjątkiem trzech przypadków, dość rzadkich a drastycznych - gdy płód jest uszkodzony, gdy ciąża pochodzi z gwałtu lub kazirodztwa lub gdy zagraża życiu lub zdrowiu kobiety. Tak to było zapisane, i jest to jedna z najbardziej restrykcyjnych ustaw w Europie. Tylko że praktyka była inna. Sztuczne wywoływanie miesiączki było reklamowane w gazetach i w internecie. Rzecz wyglądała więc tak, że aborcja była w Polsce zakazana, ale pokątnie się odbywała. Teraz to się zmienia. Wyrok Trybunału oznacza, że aparat państwa, czyli policja i prokuratura, zaangażowany będzie w walkę z podziemiem aborcyjnym. Granica tego co możliwe zostanie przesunięta. Paradoksalnie, najmocniej uderzy to w kobiety ze środowisk biedniejszych, z mniejszych miejscowości. Elektorat PiS-u. Kobiety z dużych miast, dysponujące pieniędzmi, wyjadą za granicę, dadzą sobie radę... Decyzja Trybunału ma więc jednoznacznie wymiar klasowy. Zresztą, w tych protestach nie tylko chodzi o sprawy prokreacji. One dotyczą podstawowego pytania - jakiej chcemy Polski? Szanującej wolności obywateli czy też te wolności dławiącej? Z władzą, która narzuca swą wolę? * Wyrok Trybunału nie zapadł tak sam z siebie. Jarosław Kaczyński zdecydował się na zaostrzenie prawa antyaborcyjnego na zimno, kalkulując, i z przekonaniem, że to mu się opłaca. Bo uznał, że tym ruchem załatwi kilka spraw. Po pierwsze, przykryje sprawę dramatycznej nieudolności władzy w walce z pandemią COVID-19. Tydzień wcześniej odpalił sprawę Giertycha i Krauzego - wyszło średnio, ludzi to nie ruszyło. Więc teraz walnął z grubej rury. Po drugie, uznał, że musi wreszcie iść na rękę skrajnej prawicy, która, zwłaszcza po ogłoszeniu "piątki dla zwierząt", łapała wiatr w żagle. Teraz, to on jest jej bohaterem. Rydzyk, Ardanowski, Konfederacja - im wszystkim zabrał tlen. Bo przecież oni muszą go w tej sytuacji popierać. Po trzecie, tym ruchem znów odzyskał polityczną inicjatywę - to on narzuca agendę. A że dzieli Polaków? Że podkręca emocje? Ależ on taki jest - awantura to jego żywioł, w ten sposób prowadzi grę od zawsze. Po czwarte, uderza w opozycję. Nie, nie tę lewicową, ale w część PO, w PSL, w kukizowców... Oni nie za bardzo wiedzą, jak się zachować, owszem, daleko im do PiS (no, może nie wszystkim), ale jeszcze dalej do środowisk lewicowych, feministycznych, które, siłą rzeczy, grają w protestach pierwsze skrzypce. Zwłaszcza dla PO sytuacja jest kłopotliwa, to ją dzieli. Z tego punktu widzenia protesty uliczne Kaczyńskiego nie przerażają. Nawet chciałby, żeby były gwałtowne, bo wtedy mógłby swoją prawicę i biskupów straszyć. I pokazywać, jacy to ekstremiści stają naprzeciwko władzy. I mobilizować swoje zaplecze. To zresztą stara taktyka etykietowania przeciwników - komuniści i złodzieje! Więc PO to złodzieje, a lewica - to komuniści, lewactwo, oszalałe feministki, wrogowie wiary, gender, LGBT i tak dalej... Mając tak opisanego przeciwnika, można się śmiać. Poza tym, mało kiedy się zdarza, żeby uliczne manifestacje obaliły rząd. One trwają, potem się wypalają. Ba! Za chwilę władza ogłosi lockdown, i w ogóle nie będzie można się gromadzić. Więc protestujące kobiety oskarżone zostaną o łamanie prawa i roznoszenie wirusa. Zarażanie Polaków. I na to liczy Kaczyński, zwłaszcza że następne wybory za trzy lata. * Więc to koniec? Władza, schowana za policyjnymi szeregami (który to już raz schowana...), przetrwa kryzys bez strat? Wszystko zależy od tego, jak rozwinie się sytuacja. Jak zachowają się liderzy opozycji, oraz organizatorki manifestacji. Czy przełożą gniew setek tysięcy kobiet na język polityki. Czy zapowiadane protesty rozleją po kraju tak, że zabraknie policjantów, by nad nimi panować. Może być więc różnie. Wiara, że wahadło się odchyli, i kolejnym ruchem będzie zwycięstwo opozycji i liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, jest wiarą magiczną. Bo równie dobrze może być odwrotnie, i za jakiś czas zlikwidowane zostaną badania prenatalne i antykoncepcja (co zresztą, z racji klauzuli sumienia lekarzy i farmaceutów w pełzający sposób postępuje). Wszystko więc zależy od siły i determinacji obu stron. Od umiejętności przekazania swego stanowiska. Tak czy inaczej, to będzie długi marsz. Ta wojna, którą rozpalił Kaczyński, dopiero się zaczyna. Robert Walenciak