Kibole wypowiedzieli wojnę premierowi. "Tusk matole, twój rząd obalą kibole!" - wołają. Wychodzą z tego wszystkiego bardzo śmieszne rzeczy. Jeden z obrońców kibolstwa wywodził, że wszystko było prowokacją. Że mecz o Puchar Polski specjalnie zorganizowano w Bydgoszczy, gdzie stadion jest słabo zabezpieczony (przed kibicami właśnie). Po to, by fani Legii i Lecha wybiegli na boisko (wiadomo, jak kibic się cieszy, albo złości, to go nosi), no i żeby teraz zły Tusk miał pretekst do rozprawienia się z "ruchem kibicowskim", który w Polsce ma prawicowe , anty-tuskowe barwy. Oto spiskowa teoria godna tej o ataku helowym. Ale po drugiej stronie nie jest lepiej. Czytam w gazecie sprzyjającej premierowi, że stawką wojny Tuska z kibolstwem jest to "czy polska polityka upodobni się do serbskiej". Tam bowiem "kluby kibica tworzyły paramilitarne bojówki, zależą od nich wyniki wyborów." Ciarki przechodzą po plecach... Tylko gdzie Rzym, gdzie Krym? Owszem, gromady kiboli potrafią zepsuć piłkarski mecz, i bluzgami i bijatykami, ale od bojówek Arkana dzielą ich lata świetlne (na szczęście). Znajmy proporcje. I nie dajmy się zastraszyć, że wielka groźba zawisła nad Polską, i trzeba poprzeć premiera w anty-kibolskiej krucjacie. Nic nie trzeba, premier ma wystarczające narzędzia, by tę krucjatę prowadzić. Ma policję, która podobno ma dobre rozpoznanie w środowisku kibiców, ma monitoring stadionów, ma wystarczające przepisy prawa (ustawa z 20 marca 2009 o bezpieczeństwie imprez masowych - tam jest wszystko zapisane!) , ma w rękach taką instytucję jak sądy 24 godzinne, wynalazek jeszcze PiS-u. Niech korzysta! Looser chętnie tłumaczy swoje porażki jakimiś spiskami i złymi mocami. Jadwiga Staniszkis wymyśliła termin "dyktat mocy", żeby opisać "dyktat Platformy", sytuację, że ludzie wolą głosować na PO niż na PiS. Cóż, zawsze to lepiej brzmi, niż proste przyznanie, że pamięć o wyczynach premiera Jarosława plus smoleńskie opowieści, są jak szczepionka. Trener Mourinho też opowiadał o tym, że sędziowie uwzięli się na jego drużynę, co pozwala mu nie tłumaczyć się z tego, dlaczego tak źle ją przygotował. A teraz policja i wojewodowie opowiadają jakie to zagrożenie dla porządku publicznego niosą kibole, i w jakie groźne struktury są zorganizowani. No faktycznie, jak wyczytałem, struktura w Poznaniu polega na tym, że jej szef ma wyłączność na sprzedawanie na stadionie kiełbasek. Nieźle to sobie załatwił. Ale widzę w tym raczej biznes (cóż, Wielkopolska...), a nie jakiś groźny dla państwa spisek. Humorystyczne są też opowieści o politycznej sile, jaką mają być kibole. O tym mówią jedni i drudzy - jedni z dumą, drudzy pełni przestróg. Panie i panowie, zejdźmy na ziemię. W Polsce chodzenie na mecze piłkarskie jest średnio popularnym zajęciem. Kilkanaście tysięcy osób na meczu w półtoramilionowej Warszawie - to jest nic. Urny wyborczej to nie wywróci. W weekendy w Warszawie więcej osób chodzi do teatru niż na mecz piłki nożnej. Owszem, widzowie teatralni nie krzyczą, nie obwieszają się flagami, nie zakładają jednakowych koszulek, więc trudno ich zidentyfikować. Ale są. I kupują bilety. Relatywnie niewielka grupa, która decyduje się na oglądanie polskiej piłki nożnej też nie jest jednorodna. Tylko część z nich jest zorganizowana, dopinguje non stop i przyciąga wzrok tzw. oprawami. Fajnie to wygląda, lepiej niż tańce cheerleaderek... Te oprawy to zresztą duch naszych czasów - proszę zwrócić uwagę jak popularne są programy typu X-Factor czy You Can Dance, w których amatorzy śpiewają i tańczą. To samo jest na stadionach, tylko w innej skali. To też jest zabawa w występy. I dopiero na samym końcu jest polityka. Tym zajmuje się najmniejsza grupa kibicujących. A że wolą oni prawicę? To naturalne. Autorytaryzm, władza pięści, niechęć do wykształciuchów, plemienna tożsamość - to jest przecież jej kod. Choć w Europie różnie z tym bywa. Są kluby i prawicowe, i lewicowe. W takiej Hiszpanii, na przykład, prawica to kibice Realu Madryt (Ultras Sur), Atletico Madryt (Frente) czy Espanyol Barcelona (Brigadas Blanquiazules). Lewica to z kolei Athletic Bilbao (Herri Norte) , Deportivo La Coruna (Riazor Blues) czy Rayo Vallecano (słynni Bukaneros). W Europie czasami tak jest, że najbardziej zagorzali kibice są politycznie podzieleni - jak w Marsylii, gdzie po jednej stronie stadionu siadają Ultras, a po drugiej Yankee. Są też kluby anarchistów (hamburski St. Pauli), i komunistów - to włoskie Livorno, którego kibice w swych oprawach przedstawiają sylwetki sierpa i młota. A mecze Livorno z Lazio (któremu kibicują neofaszyści) były we Włoszech traktowane jako pojedynki wysokiego ryzyka. Kibolska otoczka towarzysząca futbolowi to rzecz znana nie tylko w Serbii i w Polsce. W Europie raczej sobie z tym poradzono. Ostatnio kłopoty mają Grecja i Francja, był też incydent we Frankfurcie, gdzie kibole wtargnęli na boisko, ale szybko zostali wyłapani. I pewnie prędko meczu na żywo oglądać nie będą. W sumie, żywioł kibicowski jest do opanowania , zmiękczenia, ociosania z kantów. Jak kibol będzie wiedział, że po wbiegnięciu na boisko czeka go surowa kara - to nie wbiegnie. Jak będzie śpiewał czy machał kartonikami, to nie będzie bluzgał. Jak liderzy kibiców będą w różny sposób wkręceni w klubowe struktury - też będą rozważniejsi w swych działaniach. I nie mam wątpliwości - premier Tusk o tym doskonale wie. Po cóż więc wyskakuje z antykibolską wojną? Po co udaje szeryfa? Wyliczył sobie, że tego oczekują od niego wyborcy? Uznał, że kolejna wojna, kolejne dzielenie Polaków na dobrych i złych, to najlepszy sposób na prowadzenie polityki? Bo na wojnie jest się albo za, albo przeciw, i pytań się nie stawia? To jest cwana polityka, ale niezbyt mądra. Robert Walenciak