Podoba mi się ta decyzja. Nie uważam, by Polska musiała posiadać okręt, dla którego Bałtyk byłby za mały, i ulegać ambicjom paru kontradmirałów. Nie wierzę też, że w jej wyniku spadnie zdolność obronna naszego kraju lub też ucierpi prestiż. Przeciwnie - jestem dziwnie przekonany, że jeśli chodzi o prestiż to większy mają kraje po pięć razy obracające każdy pieniążek, zanim go wydadzą, niż te napinające się ponad stan. Optymistycznie też zakładam, że rezygnacja z budowy korwety to zwiastun nowej tendencji - bardziej racjonalnego wydawania publicznych pieniędzy. Bo przecież takich szalonych inwestycji III RP miała dużo więcej. Jedną z nich był zakup litewskiej rafinerii Możejki przez Orlen (wiem, wiem, to spółka giełdowa, ale to państwo decyduje, co tam się dzieje). W grudniu 2006 roku za 84 proc. akcji państwowy Orlen zapłacił 2,34 miliarda dolarów. O tym jak bardzo przepłacił, niech świadczy fakt, że cztery lata wcześniej za 26 proc. akcji Możejek rosyjski Jukos dał 75 mln dolarów. Dlaczego kupiliśmy rafinerię tak drogo? Dodajmy - w fatalnym stanie technicznym, z urządzeniami jeszcze z czasów ZSRR, nieremontowanymi... Więc Możejki nazywano najdroższym składowiskiem złomu w tej części świata. Ano wywaliliśmy tyle, żeby rafinerii nie kupili Rosjanie. Wystarczyło więc krzyknąć, że Moskwa zagraża, że będzie nas chciała zalać tanią benzyną, że to wojna polsko-ruska o naszą niezależność (paliwową) i dlatego - przy błogosławieństwie prezydenta Kaczyńskiego - Orlen rzucił na stół miliardy. Kupił złom, na inne rzeczy pieniędzy nie miał... Chyba nie trzeba też dodawać, jak te miliardy potem odzyskiwał, kto na tę sumę się składał. No dobrze, Możejki to ropa, wielka polityka, siłowanie się z Rosją - jakoś tam można zrozumieć te działania. Ale nie brak i innych przykładów, świadczących o tym, że publiczny grosz nie boli. W Warszawie, tuż nad Wisłą, pyszni się Stadion Narodowy. Zbudowano go za prawie 2 miliardy złotych, między Bogiem a prawdą po to, żeby w czasie Euro 2012 rozegrać na nim pięć piłkarskich meczy. To jest gest! Dodajmy do tego jeszcze dwa "drobiazgi" - roczne użytkowanie stadionu będzie wynosić grube miliony złotych, więc fundnęliśmy sobie zabawkę nie tylko drogą, ale i w przyszłości drenującą budżet. A na dodatek - położoną na jednej z najdroższych działek w Warszawie. Miejsce Narodowego jest horrorem - kolos leży rzut beretem od centrum, w sąsiedztwie willowych uliczek. W cywilizowanych krajach w takim miejscu stadionów się nie buduje. One powstają za miastem, tam, gdzie tania ziemia, w pobliżu autostrad, ewentualnie linii kolejowych, z dobrym dojazdem na lotnisko. Żeby w dniu meczowym nie paraliżować miasta. Tak jest ze Stade de France w Paryżu, tak jest z Allianz Arena w Monachium, z Amsterdam Arena czy też Arena auf Schalke (piszę tylko o stadionach, które znam). Logika podpowiadała, że bardziej się opłaca ziemię pod Narodowym rozparcelować i sprzedać, zwłaszcza że obok ma powstać nowa dzielnica mieszkaniowo-biurowa, a stadion (jeżeli już musi być w Warszawie) wybudować pod miastem. Wszyscy by na tym zyskali. Ale gdy tylko prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz coś takiego napomknęła, spadły na nią gromy. I, pewnie dla świętego spokoju, szybko ustąpiła. W ten sposób parę miliardów jesteśmy w plecy. Jest to fenomen, że argument typu "stadion musi powstać, bo co powie Europa?" sprawił, że ucichły dyskusje, że wszyscy grzecznie nieracjonalną decyzję zaakceptowali. Sęk jednak w tym, że do opinii publicznej właśnie argumenty typu: państwo nie może być dziadowskie, musimy zbudować drogo, tak żeby dobrze wypaść, żeby z nami się liczyli, bezpieczeństwo kosztuje, musimy się przeciwstawić Rosji, i tak dalej, są jak najbardziej skuteczne. To jest najlepsza metoda, żeby doić państwową kasę - naciskać ksenofobiczną, patriotyczną strunę i jakieś tam kompleksy. Razi to tym mocniej, gdy porównamy, jak wydawane są pieniądze prywatne. Spójrzmy na naszych rodzimych milionerów - wiele ich różni, ale łączy na pewno jedno - skąpstwo. Gdzie im do nowych ruskich! Z ich gestem! Jeżeli wspomnieliśmy już o stadionie, to spójrzmy na futbol - nasi magnaci, nawet jak przejmują kluby piłkarskie, to pilnują skrupulatnie, by to szybko zaczęło się zwracać (nawet Józef Wojciechowski...), nie ma w nich rozmachu nie tylko Abramowicza, ale i chociażby właścicieli klubów rosyjskich sypiących milionami. Jak to więc jest? Że Polak, gdy wydaje swoje, to jak Liczyrzepa, a jak publiczne - to jak rozkapryszone dziecko... Dlaczego opinia publiczna i poważni - wydawałoby się - politycy ulegają tak często nieracjonalnym strachom i zachciankom? Jest w Polsce wiele podziałów - na biednych i bogatych, na prawicowców i lewicowców, na patriotów i tych od ZOMO, na katolików i tych innych - tworzą je politycy, publicyści, biskupi... Ja pozwolę sobie dorzucić jeszcze jeden: na tych poważnie obracających publicznym groszem i tych dziecinnych. Z nadzieją, że tych drugich będzie coraz mniej. Robert Walenciak