To jest jak granat rzucony w szambo. Więc niezależnie od tego, jak wszystko się zakończy i czyje będzie na wierzchu, czy tygodnik "Wprost" nakłamał czy napisał prawdę, to świat mediów spojrzał w lustro i... I to jest jak spojrzenie bazyliszka. Rozważmy obie możliwości - prawdę lub kłamstwo "Wprost". Jeżeli tygodnik napisał prawdę, to obraz wielkiej stacji telewizyjnej jest zszargany. Bo oto okazuje się, że tolerowany był tam lobbing, seksizm, molestowanie, poddawanie się molestowaniu itd., itp. Do cholery, pokażcie mi ojca, który puściłby tam swoją córkę, albo męża wysyłającego swoją żonę! Co gorsza, przypadłość szefa, była znana współpracownikom i - przynajmniej powinna być znana - jeszcze wyższym szefom. Dlaczego więc wszyscy coś takiego tolerowali? Dlaczego dziennikarki, tak odważne wobec różnych polityków, tu łkały cicho po kątach i milczały jak zaklęte? Gdzie ich odwaga? Gdzie ich niezależność? A dlaczego szefowie, tacy podobno europejscy, też nic nie mówili? Nie wiedzieli? To co z nich za szefowie? Wiedzieli? Więc akceptowali te wyczyny? Od takich pytań nie ma ucieczki. O ile jednak pozostają one w sferze warunkowych spekulacji i domniemań, to - niejako przy okazji - wyszły na światło dzienne inne sprawy. Otóż Kamil Durczok w rozmowie w radiu TOK FM powiedział, że dziennikarze pracują w stacji po kilkanaście godzin, no i że skrócony jest dystans między szefem a podwładnym, a szef (czyli on) jest cholerykiem... Więc czasami wybucha. Cóż więc on mówi? Że molestowania nie było ("nigdy nie molestowałem żadnej kobiety"), ale krzyki, grube słowa, no i w ogóle zachowanie choleryka - jak najbardziej. Wiadomo - taki człowiek ma temperament, więc może. Otóż - nie może! W cywilizowanych krajach jak ma się temperament, to trzeba trzymać go na wodzy. Trzeba się hamować. W cywilizowanych krajach godność pracownika, nawet takiego, który szefowi się nie podoba, jest szanowana. Podobnie jak i zasady społecznego współżycia. I znów rodzi się pytanie - wszyscy żyli w takiej firmie, gdzie szef miał napady złego humoru, i nic? I milczeli? Dziennikarze, tak piętnujący zło, siedzieli cicho? A nadszefowie jeszcze ciszej? Bo biznes się kręci? Niepojęte, prawda? Co więcej, znosili to wszystko nie przez osiem godzin dziennie, ale przez kilkanaście. To folwark przecież! Nie dziwi mnie więc, że po takich informacjach poczuła się wezwana Państwowa Inspekcja Pracy. I zapowiedziała swoją kontrolę. Lepiej późno niż wcale. Mam zresztą wrażenie, że te zasady, z których Durczok jest tak dumny, są w naszym kraju rozpowszechnione, że pod tanim hasłem "twardo pracujemy, dajemy z siebie wszystko" działa w Polsce wiele, wiele firm. Gdzie nikt nie patrzy na godziny pracy, gdzie szef ma zawsze wymówkę, że jest cholerykiem, więc może bluzgać na kogo chce i jak chce, i wszyscy wokół uznają to za wystarczający argument. Skąd to się wzięło? Czy to jakieś echo czasów pańszczyźnianych i ekonoma? A może to taka moda, przyniesiona z wielkich amerykańskich korporacji? Że wyścig szczurów itd.? A może po prostu chytra socjotechnika - gdzie ludziom podsuwa się pod nos miraż wysokich zarobków i głupawe hasełka (kiedyś to byli przodownicy pracy, teraz mamy team spirit), a oni tracą głowę? Tak czy inaczej w XXI wieku firmy w Europie funkcjonują inaczej. Czynnik społeczny jest w nich obecny, są związki zawodowe, bywają rady pracownicze, są procedury. Tymczasem w TVN-ie sam sposób załatwiania sprawy pozwala podejrzewać, że tam panują standardy z "Ziemi Obiecanej". Powołano bowiem wewnętrzną komisję, która przesłuchuje dziennikarzy i ma wszystko wyjaśnić. Bądźmy poważni! W tej komisji jest HR-owiec i prawnicy, w tym jeden z zewnątrz. Nie ma przedstawicieli dziennikarzy, na przykład któregoś ze stowarzyszeń, są tylko osoby dyspozycyjne, podległe zarządowi. No, trudno będzie przyjąć komunikat, który komisja wyda, na wiarę. Przecież wiemy, że z reguły takie ciała powołuje się po to, by sprawę jakoś wykręciły, zatuszowały, żeby nie było dalszych strat... Ale to pokazuje, kto w tej firmie jest ważny, a kto nie. Lub inaczej: jak dziennikarze, dzięki którym ta firma zarabia pieniądze, których talenty i praca wszystkich pozostałych innych utrzymują, są traktowani. Lub jeszcze inaczej: jak dają się traktować. Nie tylko zresztą oni, bo w wielu innych redakcjach dziennikarze traktowani są jak bydło i się z tym godzą. A stowarzyszenia dziennikarskie, które na Zachodzie są potęgą, u nas nawet nie zakwilą. No dobrze, rozważmy też wariant taki, że w sprawie Kamila Durczoka tygodnik "Wprost" (jak mu to się w historii zdarzało) zwyczajnie nałgał. Został wpuszczony w maliny, a ktoś posłużył się gazetą, żeby załatwić swoją prywatną sprawę, albo sam wszystko podkręcił w jakichś swoim celach. W takim razie mielibyśmy sytuację, w której Durczokowi byłoby lżej, ale polskim mediom - już nie. Bo cóż by to pokazało? Że kłamstwo, insynuacje i niszczenie innych ludzi to chleb powszedni mediów. Że nie ma tu podstawowej rzetelności, że jest łapanie sensacji i taplanie się w ekskrementach. Że media nie budują świadomego obywatela, tylko hodują oblecha-podglądacza. I też trzeba byłoby to przeciąć, bo to rak niszczący i media, i społeczny ład. I tu także widzę wielką rolę stowarzyszeń dziennikarskich. Doszliśmy do ściany. Sprawa Kamila Durczoka, niezależnie od tego, jak się rozwinie, to wielki alarmowy gong dla całego środowiska, które powinno się określić, czym chce być - zawodem zaufania publicznego czy miejscem zarobkowania gangstera, dziwki, hochsztaplera, histeryka... Że albo się jakoś pozbiera, zreflektuje, albo to wszystko będzie gniło. Ech... Póki co, niemal wszyscy, z którymi rozmawiałem, uważają, że będzie gniło...