Gdy pani Elbanowska rozpoczęła swą akcję, byłem tym zniesmaczony. Ten argument, że w szkole jej dzieci będą popychane przez starsze dryblasy, a w przedszkolu mają spokój i mają wyjazdy do teatru, brzmiały jak z kosmosu.Przed reformą ministra Handkego pierwszaki w podstawówkach natykały się na ośmioklasistów, a przecież nikt nie krzyczał, że dzieje im się z tego powodu krzywda. Egzotycznie brzmiały też opowieści o wyjazdach do teatru, bo - jak mniemam - nie jest to w naszym kraju przedszkolny standard.Słabo brzmiał też argument, że polskie szkoły nie są przygotowane na przyjęcie sześciolatków, bo trzeba pobudować place zabaw i pomalować na kolorowo klasy, no i oddzielić maluchów od sześcioklasistów. To wszystko raczej wyglądało na strachy nadopiekuńczej mamy. Są takie mamy, najchętniej siedziałyby ze swoimi maluchami w jednej ławce i pouczały nauczycieli, że są zbyt oschli i wymagający wobec ich wspaniałych pociech.A potem, jak dołączyły się do tego środowiska przykościelne, to aż na kilometr pachniało prawicową ideologią. Że mąż pracuje, a żona siedzi w domu i zajmuje się dziećmi. Możliwie jak najdłużej, bo matczyna spódnica pomaga, a szkoła państwowa psuje.Więc z tym wszystkim się nie zgadzałem (i nie zgadzam). Uważam, że wysłanie dzieci do szkoły w wieku sześciu lat to dobre i naturalne rozwiązanie. Sprawdzone w cywilizowanych krajach. Nie widzę powodów, dla których polskie dzieci miałyby zaczynać naukę później niż dzieci niemieckie, angielskie (te zaczynają edukację od piątego roku życia!), francuskie czy włoskie. Przepraszam, czyżby nasze były głupsze? Mniej samodzielne?Oczywiście, że nie. Polskie sześciolatki są wystarczająco bystre, by w przedszkolu się nudzić, szkoła to dla nich właściwe wyzwanie. Udowodnione zresztą jest, że wcześniejsza edukacja nie tylko im służy, ale również wyrównuje szanse. Bo dla dzieci z rodzin mniej zasobnych, z kłopotami albo też zamieszkujących Polskę B, wcześniejszy edukacyjny start pozwala dotrzymywać kroku lepiej sytuowanym rówieśnikom.W ogóle - lepiej przeprowadzić wieloletni proces edukacji. A dziś siła narodów zależy od tego, na ile są one wykształcone i przygotowane do życia. Więc lepiej posłać maluchy do szkoły niż zostawić ich pod matczyną spódnicą albo biegających samopas po podwórkach. Piszę te słowa ze stuprocentowym przekonaniem. Sam poszedłem do szkoły jako sześciolatek, moje dziecko też zaczęło szkolną edukację w wieku sześciu lat - i jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. Jak więc widać, moje poglądy na edukację sześciolatków są dokładnie przeciwne poglądom pani Elbanowskiej. A mimo to w jednej sprawie popieram ich z całego serca - w sprawie referendum. Otóż zebrali oni 950 tys. podpisów pod projektem referendum w sprawie zatrzymania reformy oświatowej. I złożyli te podpisy w Sejmie. Tylko że w polskim prawie to nic nie znaczy. Premier Tusk już zapowiedział, że nie będzie tymi podpisami się sugerował, że reforma jest dobra i będzie przeprowadzona. Innymi słowy: 950 tys. podpisów pójdzie na makulaturę. Wcale mnie to nie cieszy. Uważam bowiem, że władza nie powinna ignorować takiej masy podpisów. Że powinna ogłosić w sprawie sześciolatków referendum. I, przy okazji, wprowadzić prawo nakazujące w sposób obligatoryjny referenda, gdy złoży pod wnioskiem podpisy znacząca liczba obywateli. Jak duża? Określmy ją na milion, bo to potężnie brzmi. Choć i 750 tys. wygląda poważnie. Takie prawo w sposób bardzo wyraźny zmieniłoby polski system polityczny. Obywatele dostaliby do rąk narzędzie, dzięki któremu poczuliby się wreszcie współgospodarzami tego kraju. Zyskaliby przewagę nad politykami, których kontrolować mogą jedynie podczas wyborów, raz na cztery lata. Z tego punktu widzenia wyraźnie przeciwstawiam referenda JOW-om, czyli tak ukochanym przez prawicę Jednomandatowym Okręgom Wyborczym. JOW-y to jest najprostsza droga do oligarchizacji, do wykreowania setek lokalnych kacyków. Ludzi nie do ruszenia. A referendum jest jak bicz. Nie boży, ale ludowy. Który pozwala załatwić najważniejsze dla ludzi sprawy ponad głowami polityków. Który buduje Polskę obywatelską, bo pokazuje ludziom, że mogą bardzo wiele, jeśli tylko się sprężą. Dlatego też im prędzej uda się uchwalić prawo na temat referendów, tym lepiej. I dlatego też psim obowiązkiem państwa, i partii rządzącej, jest potraktowanie Elbanowskich poważnie. Zwłaszcza że Polacy coraz skuteczniej z instytucji referendów potrafią korzystać. Świadczą o tym chociażby wnioski dotyczące odwołania prezydentów miast. Hanna Gronkiewicz-Waltz, jeszcze rok temu - wydawało się - nie do ruszenia, dziś wisi na włosku. Zapowiadane są referenda dotyczące innych prezydentów miast. I bardzo dobrze! Niech ludzie czują swą moc! Niech drżą politycy! Dlatego, w imię demokracji i Polski obywatelskiej, premier powinien zgodzić się na referendum w sprawie sześciolatków. Bo lepiej przegrać referendum, nawet przegrywając słuszną sprawę, niż zamykać obywatelom prawo do ekspresji. Robert Walenciak