Jak na razie więcej wiemy, co zostanie ujawnione, niż co ujawnione zostało. A już wszyscy zagrali swoje role. Już każdy zajął stanowisko. Jedni więc wołają nerwowo, że nic się nie stało. Drudzy, rozgrzani chwilą, że to zamach na państwo, że należy się trybunał i dymisja rządu. Za co? Za rozmowę szefa NBP Marka Belki i ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza. Rozmowę z lipca 2013 roku, czyli prawie sprzed roku. W tej rozmowie, określanej już jako deal, panowie rozmawiają o pomocy NBP dla rządu. Jak możemy się domyślać, chodzi o pomoc, przed wyborami, dotyczącą przekazania do budżetu państwa rocznego zysku NBP. Sęk tylko w tym, że w roku 2013 NBP nie zanotował zysku, więc i żadne pieniądze do budżetu nie trafiły. Więc jaki tu deal? Rozmowa mogła co najwyżej dotyczyć hipotetycznych scenariuszy, pomocy NBP w okresie kryzysu, na wzór tej którą praktykowały banki centralne państw zachodnich. A propos przekazywania zysku NBP do budżetu - to jest stały postulat lewicy, żeby w ten sposób NBP wspomagał państwo, żeby nie był zamkiem na szklanej górze. Ten postulat formułowali, będąc ministrami finansów, i Grzegorz Kołodko, i Marek Belka. Bezskutecznie, bo za ich czasów szef NBP był z innej opcji. Za to poprzednik Belki na fotelu prezesa NBP, tragicznie zmarły w katastrofie smoleńskiej inż. Sławomir Skrzypek, harmonijnie współpracował z rządem. Innymi słowy, minister Sienkiewicz zabiegał u prezesa Belki o takie działania NBP, które czynił prezes Skrzypek, zwłaszcza wtedy, gdy szefem rządu był Jarosław Kaczyński. Ale to są dywagacje, one i tak znikną w hałasie rozmaitych oburzonych. W całej sprawie przecież nie chodzi o analizę słów, które padły w swobodnej rozmowie, ale o to, by wreszcie dorwać się Tuskowi do gardła. I o tym hałasie, i czyniących ów hałas chciałbym wspomnieć. Po pierwsze, opozycja. Ona woła, że naruszona została zasada konstytucyjnej niezależności NBP, choć - słuchając rozmowy - trudno coś Belce zarzucić. To raczej on stawiał rządowi zadania, a nie rząd jemu. Takim zadaniem był postulat zmiany ministra finansów. No i zmiana się dokonała. Nie wiemy tylko, czy był to efekt zabiegów Marka Belki, czy też Donald Tusk innymi drogami doszedł do podobnego wniosku. Nawiasem mówiąc, los Jacka Rostowskiego pokazuje doskonale, kto trzyma w Polsce lejce władzy, kto ma siłę wywyższania i strącania. W lutym 2013 roku Tusk wywyższył Rostowskiego, mianując go wicepremierem i komplementując na wszystkie strony. Miłe Platformie media pisały o nim tak, jak dziś piszą, nie przymierzając, o minister Bieńkowskiej. Wiele czasu na te zachwyty nie miały - w listopadzie 2013 roku premier strącił swego wicepremiera. Pstryk! Był człowiek, nie ma człowieka... Rostowski poszedł w odstawkę. Przypomnieliśmy sobie o nim na chwilę, gdy mówił "Bydgoszczu", a teraz już rozciąga się nad nim mgła zapomnienia. Ha! Siła Tuska szczególnie kontrastuje z wypowiedzią ministra Sienkiewicza, kiedy mówił on, że państwo polskie nie działa, a sztandarowe przedsięwzięcie PO, Polskie Inwestycje - wielki koncern, który miał pompować pieniądze w polską gospodarkę, to właściwe "ch... dupa i kamieni kupa". No i ze słowami Belki, że przestrzegał premiera przed Amber Gold. A premier nic. I to jest skandal i afera! Oto co więc mamy: marnie działające, praktycznie niesterowalne państwo, topiące miliardy w jakichś słabo przemyślanych przedsięwzięciach, często podejrzanych, i premiera, który jednego dnia wywyższa, a drugiego strąca. Według własnego uznania. I jakby tylko tym się zajmuje. Pisząc o strąceniu Rostowskiego mam przed oczami innego strącanego - Grzegorza Schetynę, powszechnie podejrzewanego o to, że to jego ludzie byli sprawcami nagrań i przecieku. To jest wariant mocno prawdopodobny. Schetyna, który za czasów Tuska był i sekretarzem generalnym partii, i osobą numer 2 w PO, a także szefem MSWiA i marszałkiem Sejmu, dziś jest w absolutnej odstawce. Mówi się, że nie będzie dla niego miejsca na listach wyborczych, że co najwyżej może liczyć na stanowisko ambasadora w którymś z krajów na wschód od rzeki Bug. Inaczej mówiąc - jest politycznie rozszarpywany. On i jego ludzie. Więc czy taśmy nie są rodzajem obrony? Nadzieją, że uderzając w Tuska, osłabiając go, uchroni się przed egzekucją? Poszlaki wskazują na ten trop. Zwróćmy uwagę na to, czyje rozmowy były nagrywane - Bartłomieja Sienkiewicza, Sławomira Nowaka, Elżbiety Bieńkowskiej. Czyli zaufanych Tuska. Nowak, co prawda, jest już poza rządem, na zesłaniu, ale Sienkiewicz i Bieńkowska to najważniejsi współpracownicy premiera. Posłuchajmy, co mówią schetynowcy. Jeżeli ludzie Tuska wołają, że nic się nie stało, że skandalem jest, że ktoś nagrywał i tak dalej, to ludzie Schetyny mówią, że sytuacja jest poważna, że mamy kryzys państwa, i że premier powinien wyciągnąć konsekwencje. Stawiają Tuska pod ścianą. Swoje gra Komorowski. "Prezydent ocenia sytuację jako poważny kryzys instytucji państwa" - takie jest stanowisko Dużego Pałacu. To są wszystko strzały w premiera. I to dużego kalibru. Innymi słowy, jednym kryzysem są nagrania, a drugim - wojna w PO. Pod dywanem, ale już trochę spod tego dywanu widać. Że ostrzą noże na Tuska. Jak to się skończy? Za wiele podobnego typu afer widziałem, by bawić się w zgaduj-zgadulę. To się przecież dopiero zaczyna rozwijać. Afera Rywina rozwaliła SLD i wylansowała PO i PiS. Afera z taśmami Beger, kuszonej przez Adama Lipińskiego pieniędzmi i posadami, mocno osłabiła PiS, afera hazardowa okazała się początkiem upadku Schetyny, taśmy Serafina przemeblowały PSL. Te afery miały reperkusje, rozbijały jakieś układy. Ale tak naprawdę efekt końcowy każdej z nich zależał nie tyle od stopnia zgorszenia, które przynosiły nagrane rozmowy, ale od układu sił. Od tego, ile kto armat zdołał zmobilizować. Więc teraz przyszedł czas na Tuska, teraz policzymy, ilu ma przyjaciół, a ilu wrogów.