Uratował demokrację, bo Polska po przyjęciu ustaw sądowych byłaby już tylko PRL-em bis, państwem, w którym władza wykonawcza nadzorowałaby sądy. Co prawda, trzecia ustawa, o sądach powszechnych, daje ministrowi Ziobro wiele władzy, ale już tak łatwo mieć nie będzie... Prezydent uratował też Polskę przed falą demonstracji i możliwych rozruchów, być może nawet krwawych - bo do tego wszystko zmierzało. Za to - szacunek. "Władzę obala się w wyborach, a nie na ulicy" - wypomniał przy okazji opozycji, która była gotowa eskalować protesty. Zgadzam się z tymi słowami, tylko że ustawy PiS zmierzały do tego, że wybory mogły być już tylko iluzją... Więc oddycham z ulgą, że nie będziemy musieli stać razem w szeregu z Białorusią... No i decyzją o wetach Andrzej Duda uratował także siebie. Jeżeli kiedykolwiek miał podkreślić, że nie jest prostą marionetką Jarosława Kaczyńskiego - to właśnie uczynił to teraz. Oczywiście, droga do odzyskania zaufania politycznego centrum jeszcze przed nim daleka, jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale to dobra dla niego droga. Choć pełna niebezpieczeństw. Przede wszystkim dlatego, że, wetując, wszedł w konflikt z twardą częścią PiS-u, która na pewno - używając języka Krystyny Pawłowicz - będzie dziś czuła się upokorzona. No, to słychać było w prezydenckim przemówieniu - on sam odpłacił PiS-owi za czynione mu wcześniej upokorzenia. Przypomniał przecież, że ustawy nie tylko dawały niespotykane w demokracji uprawnienia prokuratorowi generalnemu (czyli Zbigniewowi Ziobrze), ale Kancelaria Prezydenta nie była wcześniej o nich informowana, konsultowana. Prezydent potraktowany więc został jako prosty notariusz, i to taki, który nie sprawdza dokumentów, które podpisuje. To musiało zrodzić jego bunt. Więc pewnie kopniak, który wymierzył Zbigniewowi Z., przyniósł mu wiele satysfakcji. Andrzej Duda uratował również PiS. Oczywiście, po wecie, wielu polityków i publicystów tej partii musi przeżywać gorycz porażki. Angażowali swój autorytet w obronę ataku na Sąd Najwyższy, grozili opozycji, wyzywali ją. Teraz są ośmieszeni, przegrani. Nie mam zamiaru ich pocieszać, ale dobrze byłoby, żeby zadali sobie pytanie - a w jakiej sytuacji by byli, gdyby przyjęto te trzy ustawy? Niekonstytucyjne, antydemokratyczne? Gdyby Polską targały manifestacje, uliczne bijatyki? Naprawdę, lepiej się ośmieszyć, niż zostać przestępcą. I taki scenariusz Duda zafundował swej byłej partii - ona przegrała batalię o podporządkowanie sądów, ośmieszyła się, ale ta porażka uchroniła ją przed czymś znacznie gorszym. No, ale czy to w PiS-ie zrozumieją? Na pewno nie wszyscy. Więc mamy pierwsze pęknięcie, mamy zaczyn do wojny wewnątrz tego obozu. Sprowadzającej się w zasadzie do prostej alternatywy: robimy "dobrą zmianę" na twardo czy na miękko? Z Kaczyńskim, czy w szerszym gronie, również z Dudą? I tak dotarliśmy do najważniejszej osoby w tej układance - do Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS w przegłosowanie tych ustaw zaangażował cały swój autorytet, walczył o jak najszybsze przepchnięcie ich przez Sejm wyjątkowo zawzięcie. Andrzej Duda, wetując je, publicznie go upokorzył. Jak na to zareaguje prezes? Czy odbierze to jako zapowiedź buntu w partii? Jako zdradę? Jak panowie ułożą sobie dalszą współpracę? Ten element jest dziś kluczowy. I najbardziej dla prezydenta ryzykowny. Wszyscy wiemy, że Andrzej Duda, by myśleć realnie o reelekcji, musi wetami zbudować swoją pozycję, bo inaczej nigdy nie pozyska wyborców centrum, bo sam twardy elektorat PiS-u do zwycięstwa mu nie starczy. To prawda. Ale gdy nie będzie miał elektoratu PiS, a przede wszystkim - poparcia Kaczyńskiego, to w ogóle nie będzie miał nic! Wyobraźmy sobie - Kaczyński ogłasza go zdrajcą i na prezydenta z ramienia PiS wystawia Beatę Szydło... I co wtedy? Wojna z Kaczyńskim byłaby więc dla niego niszcząca. A jednak, jak wynika z jego dzisiejszej decyzji, jest na nią gotowy. Dlaczego? Pomógł mu w tej decyzji Kukiz, "pomógł" Ziobro, pomogli umiarkowani posłowie PiS, przestraszeni widmem wielkiej awantury? Mam własną teorię na ten temat - otóż myślę, że pomógł mu w tym sam... Jarosław Kaczyński. Jego wtorkowe wystąpienie. Jak wyszedł w Sejmie na trybunę, machnął do prowadzącego obrady wicemarszałka Brudzińskiego - ja w trybie żadnym, i ruszył na opozycję. Wszyscy te słowa znamy, ale je przypomnę. "Nie wycierajcie swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego śp. brata. Niszczyliście go, zamordowaliście, jesteście kanaliami!" - tak wołał. Było w tym słowach prostactwo i szaleństwo. Te słowa, ta atmosfera, przerażały. Były przecież (a padły z ust lidera wielkiej formacji) zachętą dla podwładnych. Więc już dzień później Krystyna Pawłowicz krzyczała w sejmie na posłów opozycji - zamknijcie zdradzieckie mordy! A pomniejsi żołnierze PiS, pięciorzędni posłowie, podrzędni publicyści, prześcigali się w inwektywach. Nie warto tego cytować. Mogliśmy tylko się dowiedzieć, że w obronie niezależności sądów demonstrowali ubecy, dzieci ubeków, zdrajcy, kanalie, nie-ludzie, sterowani przez wiadome ośrodki zagraniczne. "Ja bym kazał strzelać do tego bydła" - podpowiadał niejaki Artur Górak, dr hab z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. A Cezary Gmyz, korespondent TVP w Berlinie, radził: "ani kroku w tył, trzymać szeregi, oszczędzać amunicję". No przecież taki język zabija jakąkolwiek debatę! To jest język wojny - on przeciwnika politycznego odczłowiecza, odziera z jakichkolwiek ludzkich wartości. Do ludzi głupio strzelać. Do bydła - łatwiej. A gdy "trzyma się szeregi" nie czas na jakąkolwiek dyskusję. Bo jest się albo w szeregu, albo poza. Z tamtymi. Język Jarosława Kaczyńskiego nie tylko dehumanizuje opozycję (kanalie, gorszy sort, zdradzieckie mordy, elementy animalne...). On także dehumanizuje jego zwolenników, przekształcając ich w bezwolnych wykonawców rozkazów. To zresztą mogliśmy obserwować już w trakcie sejmowego "występu" prezesa. Posłowie PiS za te niegodne słowa nagrodzili go oklaskami. Następnego dnia oklaskami go przywitali. Przypuszczam, że Kaczyński mógłby na sali sejmowej zdjąć spodnie, albo skakać jak swego czasu Gabriel Janowski, a oni i tak by mu bili brawo i przymilnie się do niego uśmiechali... Ale od złego języka w wystąpieniu Kaczyńskiego było coś jeszcze gorszego - szaleństwo. Bo jak zakwalifikować okrzyk "zamordowaliście mi brata"? Andrzej Duda na pewno miał te sceny przed oczami i na pewno zastanawiał się, jak by wyglądał, oklaskując Kaczyńskiego w Sejmie. I jak wyglądałaby Polska w rękach takiego polityka, bardziej przypominającego jakiegoś afrykańskiego dyktatora targanego emocjami, jakimiś wyobrażeniami, marzeniami o zemście, niż polityka z Europy. I pewnie też wiedział, że wśród tysięcy demonstrujących w obronie niezależności sądów, w obronie demokracji, znaczna część wyszła na ulice kierowana jeszcze jednym imperatywem: że to wstyd oddawać Polskę takiemu człowiekowi. Dzisiejsza siła Dudy wzięła się też ze słabości Kaczyńskiego. W sumie, dobra jest ta konstytucja, że ma wmontowany bezpiecznik, pozwalający powstrzymywać nieszczęsne pomysły władzy.