Znani dziennikarze też się pienią, że to "najgłupsza, najbardziej beznadziejna i tandetna kampania wyborcza w najnowszej historii Polski". Może tak, może nie. Pamiętam poprzednie kampanie, też nie były zbyt mądre. Też były wredne. Może nawet bardziej. Pamiętacie Jarucką i jej sfałszowane kwity na Cimoszewicza? Ale te poprzednie różniły się od obecnej przynajmniej dwoma elementami. Po pierwsze, kandydatom bardziej pozwalano mówić. Dziś mówią za nich dziennikarze, eksperci, wszystko tonie w wielkim rejwachu. Kandydat nie mówi nic? O! - wołają - nic nie ma do powiedzenia! Ha! Ha! Kandydat mówi? O! Nie na temat! To nie leży w kompetencjach prezydenta! Tak to wygląda. Takie zakrzykiwanie. Po drugie, tamte kampanie miały inny punkt odniesienia. Od roku 1995 głównym leitmotivem każdej kampanii prezydenckiej była ocena poprzedniej prezydentury, mijających pięciu lat. To nie musiało być dopowiedziane, to wisiało w powietrzu. Teraz też tak jest. I? Ano właśnie... Można stwierdzić, że kampania jest miałka, bo i obraz prezydentury jest miałki. Poprzednie lata nauczyły nas, że wybrani w wyborach powszechnych prezydenci wychodzili poza konstytucyjnie przypisane im uprawnienia. Że byli ważnymi rozgrywającymi na politycznej scenie. Że narzucali polskiej polityce ton. Samodzielnym graczem był Lech Wałęsa, którego niósł nimb legendarnego przywódcy "Solidarności". Nie było na świecie przywódcy, który by nie chciał mieć z nim pamiątkowej fotografii. A w kraju... Jakoś akceptowano, gdy falandyzował prawo i uzurpował sobie wyznaczanie ministrów obrony, spraw zagranicznych i spraw wewnętrznych. Samodzielny był Aleksander Kwaśniewski - to on narzucił ton polskiej polityce zagranicznej: wejścia do Unii Europejskiej i twardego sojusznika Stanów Zjednoczonych. A w kraju - miał wielkie wpływy w rządzie Leszka Millera, a rząd Marka Belki to już był jego rządem. Lech Kaczyński, mimo że meldował panu prezesowi wykonanie zadania, czyli uznał, że szef partii jest ponad nim, też miał polityczną siłę. W polityce zagranicznej kładł nacisk na kontakty z Gruzją, Litwą i Ukrainą, a w kraju - z jednej strony mówiło się o Kancelarii Prezydenta, że to ta ładniejsza twarz PiS-u, z drugiej o prezydencie, że to jedyny polityk, który ma wpływ na Jarosława Kaczyńskiego. I przyszedł Bronisław Komorowski. Owszem, miał pecha, bo przyszedł z klątwą Donalda Tuska, że prezydent w Polsce jest od pilnowania żyrandola. Ale to jego był wybór, że w to uwierzył, i że tego żyrandola pilnował. Komorowski nie przeciwstawił się w ciągu pięciu lat ani razu Platformie Obywatelskiej, nie próbował też budować wokół prezydentury samodzielnego ośrodka politycznego. Świadomie stanął w drugim szeregu. Dlatego dziś tak śmiesznie wygląda kampania wyborcza, bo jest to bój o prezydenturę skarlałą. Czy da to się odmienić? Nie sądzę. Bo wpierw trzeba byłoby w oczach Polaków pokazać możliwości Prezydenta RP, jego rolę, odbudować jego prestiż, i dopiero wówczas zaordynować kampanię. A przecież to już niemożliwe, poza tym, cała masa ludzi już przyzwyczaiła się do takiej pół-prezydentury. W tym sporze, między zwolennikami prezydenta jako strażnika żyrandola i zwolennikami prezydenta jako przewodnika narodu, społeczeństwa, moja sympatia jest po tej drugiej stronie. Jeżeli już zdecydowaliśmy się na system prezydencko-gabinetowy, to niech ten prezydent będzie kimś. Jeżeli Kancelaria Prezydenta obciąża nasz budżet kwotą 170 mln zł rocznie, czyli kosztuje nas prawie tyle, co Brytyjczyków królowa, to coś od niej wymagajmy. Oczywiście, ludzie prezydenta będą czynić uniki, tłumaczyć, że najważniejsze sprawy, wejście do NATO i do Unii Europejskiej to już zostało załatwione, za Kwaśniewskiego. Ale nie dajmy się takim argumentom zwieść. Bo życie, rok w rok, przynosi nowe problemy. Mówią zresztą o nich niektórzy kandydaci. Paweł Kukiz mówi o tych, których zniszczyło państwo, jego urzędnicy. Magdalena Ogórek pokazuje, jak ludzie jej pokolenia walczą o pracę - zbierając do CV różne staże, płatne i bezpłatne, pracując na śmieciówkach. I tak dalej. Polska nie jest krajem mlekiem i miodem płynącym, bo 2 mln ludzi by stąd nie wyjechało. Polska nie jest żadnym regionalnym liderem, bo gdyby była, najważniejsze sprawy regionu razem z nią byłyby omawiane. Nie jesteśmy też żadnym gospodarczym tygrysem, co gorsza, zadłużamy się w tempie dotychczas niespotykanym. W roku 1980, w ostatnim roku Gierka, nasze zadłużenie zagraniczne wynosiło 24 mld dolarów, co odpowiadało 42 proc. PKB. W roku 2007 nasz dług wynosił 527 mld zł (czyli 45 proc. PKB), a w roku 2013 - już 838 mld zł (czyli 56 proc. PKB). W ciągu sześciu lat przyrósł o 311 mld zł. Nie chcę być złośliwy, ale w czasach Gierka budowano fabryki, które później III RP w ramach prywatyzacji sprzedawała. Kasując za to dużo więcej niż te 24 mld dolarów. A co będziemy sprzedawać z epoki Tuska? Stadion Narodowy? A co będzie, jak Unia przestanie dawać nam pieniądze? Prześcigniemy w bezrobociu Hiszpanię? To są problemy, o których powinniśmy dyskutować w trakcie kampanii, one dotyczą przyszłości Polski. Więc aż prosi się debata na temat nowego uprzemysłowienia kraju, ale prawdziwego. Nie chodzi o montownie czy centra typu Amazon, ale o prawdziwe firmy z ośrodkami badawczo-rozwojowymi, eksportujące, promieniujące na świat. Prezydent - przecież niepartyjny - mógłby podjąć to dzieło. Postawić sobie taki cel. Nie na zasadzie odfajkowania jakiejś kolejnej sesji naukowej, tylko na zasadzie wielkiego politycznego boju. Takimi sprawami powinien żyć, a nie pilnowaniem żyrandola. Robert Walenciak