Pomysł wydłużenia czasu pracy kobiet i mężczyzn do 67. roku życia to zwieńczenie samobójczych strzałów premiera i jego ekipy, których w ostatnich trzech miesiącach jesteśmy świadkami. Pierwszym była sprawa refundacji leków, drugim - te wszystkie manewry związane ze Stadionem Narodowym, który niby jest już gotowy, ale grać na nim nie można. Trzecim strzałem była umowa ACTA. Rząd najpierw ją podpisał (rękami pani ambasador w Japonii), a premier przekonywał, że to walka z piractwem i podróbkami. A kilkanaście dni później uznał, że ACTA to jednak zła umowa i zaapelował do całej Europy, by umowę odrzuciła. Coś mi się zdaje, że w tej poetyce zamknie się operacja podwyższania wieku emerytalnego. Teraz premier pokrzykuje, że albo 67 lat, albo podatki dwa razy w górę. Albo też - emerytura o połowę niższa. Straszy - a naród nic. I nie mam złudzeń - ludzie nie przestraszą się wizji Donalda Tuska, może on wołać sobie, ile chce, a i tak będą przeciw. Jest też metoda marchewki - media zostały zarzucone różnymi tabelkami, w których jest napisane, o ile to emerytura wzrośnie, gdy później zacznie się ją odbierać. Przeglądałem je i mam wrażenie, że ich autorzy mieli jeden skryty cel - zezłościć oglądających. Jeżeli przeglądająca tabelkę kobieta widzi, że w wieku 60 lat dostanie 1500 zł emerytury, ale gdy dotrwa do 67. roku, to już 2200 zł - to co sobie myśli? Po pierwsze, że teraz rąbią ją na 700 zł, bo chciałaby mieć te dwa dwieście od razu. A po drugie, zastanawia się jak dotrwa do 67 lat... Polacy są narodem dłużej niż kiedyś żyjącym, ale w kiepskiej kondycji, schorowanym i spracowanym. W Polsce nie ma nawyków zdrowego trybu życia, mamy marną służbę zdrowia, 70-latki mogą imponować formą w Szwecji, ale nie w naszym pięknym kraju. Więc jeżeli rząd wspaniałomyślnie oferuje 67-letnim kobietom wyższą emeryturę, to one w głowę się pukają i mówią, że wolą dostać mniej, a wcześniej, póki jeszcze mogą się ruszać. I jest to racjonalne z ich punktu widzenia. Jest w tym wszystkim jeszcze jeden element. Otóż w ostatnich latach Polacy przeżyli już parę wydarzeń, kiedy prezentowano im różne tabelki i wyliczenia. I przeważnie kończyły się one dla nich kiepsko. Pamiętamy przecież telewizyjne kampanie, gdy wprowadzano OFE. Te reklamówki - Bogdan woli Bankowy, seniorzy na Hawajach albo na aukcjach (jako kupujący)... Dziś, kiedy pierwsze emerytury z OFE ujrzały światło dzienne, i widać, że to nędzne grosze, i kiedy opowiada się, że trzeba pracować dłużej, te reklamówki brzmią jak szyderstwo. Jest też spora grupa tych , którzy zawierzyli tabelkom lokując oszczędności w rozmaitych funduszach - teraz mają jakieś smętne resztki, i dźwięczą im w głowie opowieści, że inwestycje w giełdę muszą być długoterminowe... A ci, co pobrali kredyty w górce mieszkaniowej? We frankach? Nasze doświadczenie z III RP jest więc jednoznaczne - to może jest i fajny ustrój, ale bardzo chętnie dobierający się do naszych portfeli, różnymi sztuczkami. Więc trzeba być bardzo naiwnym, żeby dobrze przyjąć kolejne propozycje. Bo one sprowadzają się do jednego - żeby nie zapłacić. Albo zapłacić jak najpóźniej. Celowo nie piszę: żeby więcej pracować, bo akurat bezrobocie mamy największe w dwóch grupach - plus 50 i minus 30. Innymi słowy: wydłużenie wieku emerytalnego to w wielu przypadkach wydłużenie bezrobocia. Ewentualnie dłuższe blokowanie miejsc pracy dla tych, którzy na rynek wchodzą... Czyli dla tych, którzy mają zarabiać na emerytów... Na to wszystko nakłada się atmosfera rosnącej nieufności do władzy - związana z rozszerzającym się przekonaniem, że władza sobie dobrze wypłaca, nie troszcząc się o obywateli. Sprawa premii pana Kaplera, tych 570 tys. zł, to przekonanie umacnia. Czy znaczy to, że te wszystkie rządowe tabelki, te zapewnienia, że trzeba wydłużyć wiek emerytalny, to bujda, to skok na nasze portfele? Jestem daleki od takiej opinii - uważam przede wszystkim, że rząd zaproponował to bez wyczucia, i arogancko. Na zasadzie, że oto mądry car ogłosił narodowi swą wspaniałą wolę. Tu widzę kłopot Donalda Tuska i jego ekipy - oni ewidentnie uznali, że wiedzą wszystko najlepiej, i że naród ma grzecznie się podporządkowywać ich pomysłom. Żeby była jasność - to nie jest tylko grzech PO, to grzech polskiego życia politycznego. PiS, gdy rządził, swą butą bił Platformę o głowę. Ja pamiętam, co Kaczyński mówił o pielęgniarkach i jak je traktował. SLD też w błyskawicznym tempie oderwał się od rzeczywistości. Problem jest więc szerszy. Polega on na wzajemnej nieufności - bo rządzeni nie ufają tym na górze, uważają ich za złych ludzi (choć sami ich wybierają), a rządzący uważają, że jak chcą coś załatwić, to muszą to czynić za pomocą PR-owskich sztuczek, bo inaczej się nie uda.... I teraz widzimy, jaka to była ułuda. Jeżeli więc mówimy o polskim kryzysie, to nie wynika on z braku pieniędzy czy budżetowych dziur, to są sprawy drugorzędne. On bierze się z braku zaufania i braku umiejętności rozmowy. Z braku środowisk, które w tej rozmowie by pośredniczyły. W Polsce cieniutka jest warstwa tzw. kół opiniotwórczych, czyli organizacji społecznych, związków zawodowych, mediów, think-tanków, które propozycje rządowe by przemieliły, skonfrontowały, przegadały. I którym moglibyśmy chociaż trochę ufać. One jakoś tam się rodziły, ale zmiotła je wojna PiS-u z PO, bo trzeba było się w niej określić, no i przez to stracić cnotę... Więc tę przestrzeń trzeba odbudować i zabudować - to jest najważniejsza inwestycja, bez tego niewiele w Polsce się zrobi. Ona zmusi do powagi i dyscypliny intelektualnej, gdy rozmawia się o sprawach publicznych. Zarówno rządzących, jak i rządzonych. Robert Walenciak