Początkowo puściłem te słowa mimo uszu. Wiadomo, dla Kaczyńskiego wszystko to wina Tuska, poza tym on sam widzi życie publiczne jako pasmo bezustannych rocznic, modlitw i wspominek, i z roku na rok jest w tych poglądach coraz bardziej radykalny. Prezesowi się pogłębia... I już przechodziłem do innych spraw, gdy nagle - stop! Przypomniałem sobie uroczystości sprzed dziesięciu lat, przemówienie prezydenta Kaczyńskiego itd. A przede wszystkim - tamtą atmosferę. I dostrzegam różnicę. Dziesięć lat temu królowała niepodzielnie jedna wizja Powstania, jako najważniejszego wydarzenia w historii Polski. Jako wielkiego czynu zbrojnego i politycznego. Żeby to uzasadnić, dorabiano do tego najbardziej fantastyczne teorie. Od quasi-pragmatycznych, że Niemcy i tak chcieli zniszczyć Warszawę, po mistyczne - że ta ofiara było potrzebna, żeby utrzymać ducha narodu, że Powstaniu zawdzięczamy dzisiejszą niepodległość i tak dalej... Te wszystkie tłumaczenia powtarzano z największą powagą. Że z Powstania powinniśmy być dumni. I że było ono wielkim zwycięstwem, może nie natychmiastowym, ale takim po 50 latach. Najdłuższa bitwa miejska II wojny światowej! - pokrzykiwano dumnie. Zupełnie pomijając to, że ta bitwa kosztowała Warszawę 200 tys. ofiar cywilnych i kilkanaście tysięcy powstańców, a Niemców niespełna 2 tys. Co to za bitwa! To przecież rzeź... Ale wszelkie opinie, że Powstanie było błędem, a jego inicjatorzy zasługują na sąd, były natychmiast zakrzykiwane. Wołano, że to propaganda z czasów PRL, komunistyczna. A ponieważ najpoważniejsi krytycy Powstania byli związani z rządem w Londynie, potem z emigracją, więc ich z kolei cenzurowano i pomijano. Słowa generała Andersa, który Powstanie nazwał głupotą i zbrodnią oraz największym nieszczęściem dla Polski, skrzętnie gdzieś chowano. Tłumaczono, że to pod wpływem emocji... Pomijano opinie o Powstaniu generałów Sosnkowskiego, Żeligowskiego, Nila-Fieldorfa czy też emigracyjnych historyków - Jana Ciechanowskiego i Władysława Pobóg-Malinowskiego ("porwanie się do walki w tych warunkach było bezsensem politycznym, a militarnie - szaleństwem wręcz zbrodniczym"). Pomijano to, co mówili Jerzy Giedroyć, Czesław Miłosz, a także całe grono polityków i publicystów związanych z narodową demokracją. Ba! Gdy Wiesław Chrzanowski, powstaniec przecież, mówił gorzkie słowa o swoich dowódcach, łagodzono to... Zagłuszano oklaskami, odznaczeniami, dymami kadzideł. Dziesięć lat temu mieliśmy, jeśli chodzi o opowieść o Powstaniu Warszawskim, absolutne szaleństwo. Patriotyczny szantaż na poziomie egzaltowanego licealisty. Dziś jest trochę inaczej. Jak? Dziś, z jednej strony, Powstanie jest już narodowym mitem, obrazy dwudziestolatków przebranych w panterki, walczących w imię wolności, patriotyzmu, zakorzeniły się w naszej popkulturze. Ameryka ma swój Dziki Zachód, my mamy swój Czas Honoru. Kilka lat temu rozmawiałem na ten temat z Jerzym Stefanem Stawińskim, powstańcem, scenarzystą "Kanału". "Proszę pana - tłumaczył mi - Polacy zawsze chcą mieć jakiś mit, chcą świętować jakąś klęskę. Ja to rozumiem, ale nie świętuję. Ja wprowadziłem do kanałów 70 ludzi. Wyszły może dwie, może trzy... Wie pan, jak człowiek babrze się w gównie, to żadnej ideologii już nie ma..." Więc z jednej strony zbudowano w popkulturze oderwany od rzeczywistości obraz Powstania, ale z drugiej - i to jest rzecz warta zauważenia - do debaty publicznej wreszcie dopuszczone zostały głosy krytykujące decyzję o jego wybuchu. Dziesięć lat temu jakakolwiek krytyka Powstania była natychmiast zagłuszana. Dziś jest to równoprawne stanowisko w dyskusji. Szala się przechyla. Sądzę, że za kolejne dziesięć lat będziemy patrzeć na Powstanie realnie. I wyciągać z tego wydarzenia wnioski, także te przydatne w życiu teraźniejszym. Tragedia Powstania pokazuje chociażby, jak ważne w dziejach narodu są elity, jak wiele od ich mądrości i ich decyzji może zależeć. Plan "Burza" w swej pierwotnej wersji zakładał walki zbrojne z Niemcami poza obszarem wielkich miast, żeby nie narażać ludności cywilnej. I nagle przeniesiony został do miasta największego! Oto więc widzimy, jak dowódcom AK zabrakło rozumu, wyobraźni, silnej woli. Zwykłego poczucia odpowiedzialności. Co warte zauważenia - "Burza" miała także wybuchnąć w Krakowie. Ale tam w porę o wszystkim dowiedział się arcybiskup Sapieha. Więc wezwał na dywanik miejscowych dowódców AK i delegata rządu (teoretycznie zakonspirowanych), i kategorycznie im tego zabronił. Powstania w Krakowie nie było i nie zauważyłem, by z tego powodu ktoś twierdził, że to miasto mniej patriotyczne. I że zburzenie Sukiennic, Kościoła Mariackiego i Wawelu, to dopiero byłaby manifestacja przywiązania do wolności. Oto namacalny przykład przewagi rozumu i realpolitik nad egzaltacją. Wzór szczególnie potrzebny w czasach, w których mamy polityków albo miałkich, albo zaczadzonych. Robert Walenciak