Ta retoryka najpiękniej kwitnie nam w mediach. W rosyjskiej telewizji o obecnym ukraińskim rządzie wciąż mówią, że jest nielegalny, że to ekipa banderowców, ekstremistów i prawie faszystów. Nie śmiejmy się z tego, bo z polskimi mediami też nie jest lepiej - u nas o Putinie jeden ważny dziennikarz mówi, że to Hitler. A prostuje go drugi, mówiąc, że to Stalin. Oto głębia analizy... No i znak jakości dziennikarstwa, które zamiast informować i rozszyfrowywać zamiary głównych aktorów, klepie banalne inwektywy. Jak się kiedyś mówiło: urabia opinię publiczną. Szkoda. Szkoda, bo opowiadanie, że Putin zwariował, oderwał się od rzeczywistości i tak dalej, nic nie wnosi - to zwykły informacyjny bród. Osobiście dopatruję się w działaniach rosyjskiego prezydenta wątków jak najbardziej racjonalnych. Otóż przez lata całe główną legitymacją Putina w rosyjskim społeczeństwie, i w aparacie władzy, było to, że zatrzymał rozpad imperium, że skonsolidował je, zaprowadził porządek, ba, że zaczął imperium odbudowywać. Odejście Ukrainy, przepłynięcie w stronę Zachodu, jest więc i dla Putina, i dla znacznej części społeczeństwa widoczną oznaką rosyjskiej klęski. Oznacza bowiem, że Putin nie zatrzymał procesu rozpadu imperium. Ba! Że dopuścił do jego kolejnego rozczłonkowania. Że nie jest antytezą Gorbaczowa czy Jelcyna, tylko ich kontynuatorem. To go delegitymizuje, pozbawia autorytetu i miru silnego człowieka. I może być początkiem jego końca. Dlatego Putin tak twardo atakuje Kijów, i dlatego gra kartą Krymu. Żeby zachować twarz, i żeby w zapomnienie poszła fatalna, pełna błędów, polityka Moskwy wobec Ukrainy. Pierwszym błędem było stawianie na Janukowycza. Putin sądził, że dzięki niemu kontroluje Ukrainę, i że wciągnie ją, krok po kroku, w orbitę Kremla. Tak się nie stało. Janukowycz nie podał Putinowi Ukrainy na tacy, a swymi nieudolnym rządami wzmocnił tylko opozycję. Innymi słowy, człowiek, który miał gwarantować rosyjskie wpływy na Ukrainie, sam te wpływy osłabił. Drugi błąd obserwujemy w czasie rzeczywistym - tracąc Ukrainę, Putin postanowił zrekompensować to sobie Krymem i ewentualnie innymi rejonami Ukrainy. Zupełnie bezsensownie, bo wykopuje tym samym głęboki rów niechęci między Ukraińcami a Rosją i wzmacnia wszystko to, co antyrosyjskie. Wzmacnia rząd w Kijowie, który chciałby osłabić, oraz najbardziej nieprzejednane ukraińskie ugrupowania. Jak rozumiem, Putin nie uważa tego za błąd. A to z tej prostej przyczyny, że patrzy na to z innej perspektywy. Ze swojej. W tej perspektywie etykietka polityka, który "oddał" Ukrainę, oznacza jego rychły koniec. Natomiast etykieta polityka, który troszczy się o Rosjan zagubionych w innych krajach, i nadstawia za nich głowę - jest dla niego jak najbardziej wygodna. Legitymizuje go. Putin musi więc walczyć. Musi wmawiać swoim rodakom, że oto w sprawie Ukrainy zawiązał się międzynarodowy spisek, potężny, z USA na czele. I że on, Putin, potrafi ocalić dla Rosji rosyjskojęzyczne obszary, z Krymem na czele. Patrząc z tej perspektywy, w walce o Krym mniej chodzi o samą ludność zamieszkującą półwysep, a bardziej o image Putina. O jego prawo do władzy. To oczywiście nie ułatwi rozwiązania sytuacji na Ukrainie. Zwłaszcza, że Stany Zjednoczone mają wyraźną ochotę przycisnąć Moskwę i trwale ją osłabić. A przy okazji pokazać Niemcom, Anglii i Francji, kto na świecie rozdaje karty. Prawo międzynarodowe, zasady, te sprawy są tu drugorzędne. Bo jak można mówić, że Albańczycy w Kosowie mają prawo do samostanowienia, a Rosjanie na Krymie już nie? Jak można - to już dotyczy polskich komentatorów, i piszę to na marginesie - wołać, że Aksjonow to uzurpator, a jednocześnie akceptować "bunt" generała Żeligowskiego? Tak oto sprawa Krymu i władz w Kijowie trafiła na najwyższą półkę. Rozgrywa się i na Majdanie, i w Sewastopolu, i w gabinetach ukraińskich oligarchów, którzy nie chcą do Rosji i wolą Unię, ale przecież najważniejsze decyzje zapadają podczas rozmów Kerry-Ławrow i Obama-Putin. Tam konie kują, więc nie ma co nóg podstawiać... I pewnie będzie tak, że wszystko skończy się konferencją pokojową. Krótką, wykluczającą zbędną gadaninę. Tak jak konflikt izraelsko-egipski zakończył się pokojem w Camp David, a wojna w Jugosławii - pokojem w Dayton, w bazie sił powietrznych USA. To tam prezydentom Serbii, Chorwacji i Bośni umowę pokojową podyktował generał Wesley Clark. W przypadku Ukrainy prosty amerykański generał to za mało. Tu raczej będą Kerry i Ławrow, a może i Obama, i Putin... I oczywiście przedstawiciele Kijowa, a może i Krymu... I raczej nie będą to rozmowy w jakiejś bazie USA, tylko w czymś wygodniejszym. Jest zresztą taka miejscowość, położona w regionie, posiadająca odpowiednie genius loci. Nazywa się Jałta. Robert Walenciak