Podział w tej grze nie jest taki prosty, jak przedstawiają to media - że Europa dzieli się na tych co do wspólnej kasy dokładają, więc teraz chcą oszczędności i budżetu "małego", oraz na tych, co z kasy biorą, więc chcą budżetu "dużego". To wszystko jest bardziej skomplikowane, to raczej wygląda tak, że jest wiele różnych koszyczków, do których trzeba wrzucać, albo z których można brać. Więc każde państwo buduje sojusze, by układ tych koszyczków był dla nich jak najkorzystniejszy. A jaki układ byłby dobry dla Polski? To jasne - Polska jest największym odbiorcą unijnych funduszy, na czysto wchłonęliśmy już 300 miliardów, więc zależy nam, żeby było jak do tej pory. Tym bardziej, że głównym napędem naszej gospodarki są środki unijne, bez tych pieniędzy nie bylibyśmy żadną "zieloną wyspą", tylko czerwoną plamą. Korzystna jest więc dla nas propozycja Komisji Europejskiej, czyli "duży budżet" - w którym Polska może dostać 300 miliardów zł z Funduszu Spójności, 150 miliardów zł w ramach Wspólnej Polityki Rolnej, no i kilkadziesiąt miliardów w ramach funduszy na innowacje i badania naukowe, a także na edukację i kulturę. W sumie, na stole leży prawie pół biliona zł. O to gramy. Na tę grę natury ekonomicznej nakłada się druga - natury politycznej. Chodzi o przyspieszający proces budowy "Unii w Unii", czyli zacieśniania współpracy w ramach strefy euro. Jedni twierdzą, że to już stało się, drudzy, że może się stać - w każdym realne jest powstanie wewnątrz Unii mniejszej grupy, z własnym budżetem, z własnymi mechanizmami ustalania najważniejszych spraw. Dla Polski jest to niedobre. Jesteśmy poza strefą euro, więc nie byłoby dla nas korzystne, gdyby eurogrupa uzgadniała najważniejsze sprawy w swoim gronie, a potem dopraszano by resztę, i informowano, co ustalono. Tak właśnie, w wielkim uproszczeniu, wyglądają polskie interesy. Jako kraj na dorobku jesteśmy zainteresowani tym, żeby Unia przyjęła "duży budżet". A jako państwo z ambicjami nie zgadzamy się na Europę dwóch prędkości, taką w której bylibyśmy w tym gorszym kręgu. Wiedząc więc o co toczy się w Brukseli gra, popatrzmy jak ją rozgrywają Polacy. Zacznę od tego głośniejszego - czyli Jarosława Kaczyńskiego. Szef PiS-u zażądał własne od Donalda Tuska twardości. I powiedział tak - albo Polska dostaje w unijnym budżecie 300 miliardów zł, albo powinna go zawetować. Ani euro w tył! Usłyszałem to i mnie zatkało. Pomijam już ultymatywny ton - bo Kaczyński tak zawsze - i to sugerowanie, że Tusk sprzedał się innym, oddał w obce ręce nasze interesy i tak dalej... Rzecz polega na czym innym - otóż główną siłą promującą "mały budżet" jest Wielka Brytania, a konkretnie - rządzący tym państwem konserwatyści. David Cameron zdążył już oświadczyć, że on "dużego budżetu" nie zaakceptuje. I zapowiedział: "brytyjskie społeczeństwo oczekuje twardego stanowiska i to jest dokładnie to, co dostaną. Jeśli nie będziemy w stanie zawrzeć porozumienia, które będzie dobre dla Wielkiej Brytanii, wtedy nie będzie porozumienia". Rozpisuję się tak o Cameronie, bo to główny patron PiS-u na europejskiej scenie. W Parlamencie Europejskim brytyjscy konserwatyści, razem z PiS-em i ODS-em, partią którą zakładał Vaclav Klaus, tworzą frakcję ECR, Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Więc cóż mamy? W sprawie unijnego budżetu sprawa wygląda tak, że jeśli będzie taki, jak chce Polska - zawetuje go Cameron. Jeśli będzie dla nas gorszy - zawetować go ma, jak domaga się Kaczyński, Donald Tusk. Jak nie kijem go, to pałką. Oto sukces małej frakcji ECR! Jarku, a może ty zaprezentujesz wreszcie twardość, i przekonasz Camerona do "dużego budżetu"? Może się wykażesz? Tak wołam, choć przecież nie mam złudzeń, że jedynym premierem na którego jakiś wpływ ma Jarosław Kaczyński, to premier Gliński. Więc dobrze - a Tusk? Nie chcę być złośliwy - ale pamiętam spoty reklamowe, w których zachęcał do głosowania na PO, obiecując, że załatwi Polsce te 300 miliardów. Pamiętam też wcześniejsze spoty - w których Platforma przekonywała, że głos na nią, to głos na Buzka i nasze wielkie wpływy w Europie. Pamiętam także jak dawał się poklepywać Angeli Merkel, puszczając do publiki oko, że oto znalazł strategicznego partnera Polski w Unii, więc wszystko będzie OK. I co? Miłość była, ale się skończyła. Niemcy są dziś za osobnym budżetem strefy euro. Angela Merkel nazywa go Funduszem Solidarności, co ma uspokajać, ale trzymajmy się nie nazw tylko faktów. Niemiecka lokomotywa odłączyła polski wagonik, i jedzie dalej. Jeśli chodzi o wybór między dużym a małym budżetem Merkel też skłania się ku oszczędnościom. I jest to ewidentny ukłon w stronę wyborców, bo wybory w Niemczech już niedługo. Te oszczędności Niemcy chcą też uzyskać na innym polu - w ramach Wspólnej Polityki Rolnej. Ta polityka ma dwa filary. Pierwszy to dopłaty bezpośrednie, w projekcie unijnego budżetu dla polskich rolników przeznaczone jest około 90 miliardów zł. Tego nikt nie będzie ruszał. Ale jest drugi filar - Program Rozwoju Obszarów Wiejskich, czyli pieniądze przeznaczone na modernizację gospodarstw, na oczyszczalnie, boiska, infrastrukturę na wsi, itd. To około 60 miliardów. I tu Niemcy, razem z Francją, szukają oszczędności. Nie dziwię się temu sojuszowi, wieś niemiecka i francuska jest doposażona we wszystko, ale polska nie. I teraz pytanie - czy Donald Tusk ma na to odpowiedź? Czy zbudował alternatywne sojusze, by bronić naszych spraw? Naturalnym kierunkiem jego działań powinni być socjaldemokraci - bo lewica jest z zasady za "dużym budżetem", za wyrównywaniem szans. Ale czy Tusk wykonał w tej sprawie jakieś działania? Szczerze wątpię. Pamiętam jak nie tak dawno, podczas kampanii przed francuskimi wyborami prezydenckimi był w Warszawie Francois Hollande. Było wiadomo, że na 90 proc. pokona Sarkozy'ego. Ale nasz premier zagrał wtedy na pozostałe 10 proc. - popierał Sarkozy'ego, nie spotkał się z Hollande'm. Jak państwo myślą - Francuzi pamiętają o tym, czy nie? To było o tyle bezsensowne zachowanie, że w historii stosunków polsko-unijnych rzeczą przyjętą było, że nie zwracamy uwagi na nalepki polityczne, W roku 2002, gdy ówczesny premier Leszek Miller negocjował w Kopenhadze, miał za sobą nie tylko Schroedera czy Perssona, ale i premierów prawicowych - Rasmussena i Aznara. Polska grała z Hiszpanią aż miło. A teraz? Teraz mamy zadufaną w sobie Platformę, która obiecywała cuda-wianki, a okazuje się, że w Unii niewiele może, bo zapomnieli o nich Niemcy, i błąkający się gdzieś PiS, który strzela do własnej bramki. Towarzystwo chaotów, którzy za chwilę będą nas przekonywać o swoim wielkim sukcesie. Ech, jak bardzo chciałbym się mylić... Robert Walenciak