Nie chcę być złośliwy, ale zarówno Ewa Kopacz, jak i Beata Szydło to co najwyżej drugi szereg polskich polityków - panie mocno przeciętne. To w zasadzie obraza telewidza, gdy wmawia mu się, że obejrzy wielką debatę, choć wiadomo, że będzie ona co najwyżej średnia. Ewa Kopacz nie jest Donaldem Tuskiem. Platforma dziś otrzymuje w sondażach ok. 20 proc. poparcia, czyli o połowę mniej niż miała w wyborach 2011 r. Ta partia to zbieranina, bardziej zwykłych koryciarzy niż ludzi z jakimiś poglądami, więc czym się entuzjazmować? Że Kopacz coś powie? Rok temu, gdy jej spin doktorem był Adam Piechowicz (swego czasu pomagał Socjaldemokracji Marka Borowskiego), to wtrącała do swych wystąpień lewicowe hasła. Och, jakiż był entuzjazm, że PO skręca w lewo! W paru redakcjach zataczano się z wrażenia. Teraz, gdy wystąpienia pisze jej Michał Kamiński, były spin doktor PiS-u, to z kolei straszy PiS-em. Dramatycznie krzycząc, że jej córka wyjedzie z kraju i będzie tu średniowiecze. Żeby być dobrze zrozumianym: nie mam wysokiego mniemania o PiS-ie, to też jest mieszanina - egzaltowanych dyletantów i ludzi groźnych dla demokracji, stworzonych do innego ustroju - ale te okrzyki i przestrogi pani Kopacz zwyczajnie mnie gorszą. Ten ton histerii nie jest na miejscu, bo człowiek zaczyna zastanawiać się, czy osoba, która kieruje rządem RP, potrafi panować nad emocjami. A po drugie, trzeba było dobrze rządzić, wtedy takich strachów przed oczami Ewa Kopacz i jej partia by nie mieli. Tyle o pani premier, a teraz o Beacie Szydło. Pisałem o niej parokrotnie, i nic od tamtego czasu nie stało się, bym musiał zmieniać o niej zdanie. Ona z marsową miną i ściągniętymi brwiami wygłasza te swoje drewniane tyrady - że będzie lepiej, że uruchomimy, naprawimy, i czegóż to nie zrobimy. To jest nudne i mało wiarygodne. W zasadzie jedyna rzecz, która mnie ciekawi, gdy słucham Beaty Szydło, to pytanie, czy fani PiS-u wierzą jej, bo wierzą, czy też wierzą, bo wierzą, że trzeba wierzyć? Chyba nikt przecież nie ma wątpliwości, że to nie jest samodzielny polityk, to "zderzak" Jarosława Kaczyńskiego, on sam zresztą tak to przedstawił. Więc taką debatę media nam szykują - pań, które aktualnie zastępują swoich liderów (jeden wyjechał za granicę, drugie skrada się gdzieś z tyłu). I które będą próbowały grać napisane im role. Wszystko będzie sztuczne. Przecież wiadomo, że Platforma nie wygra tych wyborów, więc Ewa Kopacz za parę tygodni nie będzie już premierem, jej obietnice są tyle warte, co papier, na którym je drukują. Gdy zbierze się nowy Sejm, misję sformowania gabinetu otrzyma z rąk prezydenta Dudy Beata Szydło, i na początek będzie miała 14 dni, żeby swój rząd w parlamencie zaprezentować. Taki jest scenariusz napisany w konstytucji. Więc po co ta debata, skoro niewiele zmieni? Bo dziś PO i PiS w mniejszym stopniu walczą między sobą, a w większym z innymi ugrupowaniami, nazywanymi "mniejszymi partiami". I głównym celem tej debaty jest odbudowa osi PO kontra PiS, tak, żeby tych mniejszych zmarginalizować. Czy to się uda? PiS chce być monopolistą na prawicy, chce zepchnąć Kukiza, Korwina i narodowców na absolutne bezdroża. Tak, żeby Jarosław Kaczyński był nie tylko panem prezydenta, premiera, armii posłów i senatorów, ale także poglądów jak największej grupy Polaków. Jest blisko. Trudniejsze zadanie stoi przed Ewą Kopacz. Przez osiem lat Platforma była liderem w elektoracie proeuropejskim, centrolewicowym, czy jak go nazwać. Teraz może nadejść czas rozbiorów platformerskiego imperium, na jego gruzach mają zamiar rozwijać się Zjednoczona Lewica oraz Nowoczesna, można też zakładać, że gdy PO zejdzie poniżej 20 proc., to sama się rozleci. Tam przecież nie ma żadnego spoiwa, tych ludzi - poza konfiturami władzy - niewiele łączy. A ambitni kandydaci na wodzów szybko się ujawnią... Więc debata z Beatą Szydło jest potrzebna Ewie Kopacz jak tlen. Ona będzie w niej walczyła o to, żeby być liderem elektoratu centrowego i lewicowego, będzie walczyła nie z Beatą Szydło, tylko z Barbarą Nowacką i Ryszardem Petru. I z Grzegorzem Schetyną, przy okazji. To są dziś jej główni wrogowie. Więc cała machina rządowa, po części platformerska, zaprzyjaźnionych mediów, jest użyta, by pompować debatę, by pomóc Ewie. Jeden ze znajomych dziennikarzy, absolutna pierwsza liga, przypomniał przy tej okazji, że tej debaty przecież nie powinno być, że łamie ona kodeks wyborczy i rozporządzenie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w sprawie szczegółowych zasad i trybu debat. Kodeks wyborczy to art. 120, a rozporządzenie, w par. 5 wygląda tak: "Telewizja Polska powinna zapewnić równe warunki udziału w debacie każdemu przedstawicielowi lub kandydatowi, o których mowa w § 2, poprzez: 1) umożliwienie wzięcia udziału w takiej samej liczbie debat; 2) zapewnienie równego czasu na wypowiedzi w debatach". Tu żadnego równego czasu nie będzie, tu jest dwóch lepszych i sześciu gorszych. Prawo jest na chama naginane (że to niby nie debata, tylko "rozmowa o Polsce"), wszystko jest po trupach. To pokazuje z jakimi typami mamy do czynienia i jak są zdeterminowani, by nas ograć.