O, w Sejmie była debata o miejscach pracy. Minister Rostowski brylował na mównicy, chwalił się, że Polska jest na 15. miejscu w Unii, jeśli chodzi o poziom bezrobocia. A w czasach rządu PiS-u na 26., czyli przedostatnim, a pod koniec rządów SLD, jesienią 2005 roku - na ostatnim. "Jeśli chodzi o działania na rynku pracy, to nie macie nam nic do nauczenia" - beształ opozycję. Nie martwi mnie besztanie opozycji. Martwi mnie bezczelność ministra. W czasach Donalda Tuska wyjechało z Polski, według różnych wyliczeń, 2 miliony Polaków. Oni są wliczani do statystyk bezrobocia. Oczywiście, gdyby byli w kraju, dajmy na to - połowa z nich by pracowała. A co z resztą? Z kopertami z euro, które przysyłane są do kraju? Dodajmy więc ten milion do armii bezrobotnych - czy wtedy statystyki minister Rostowski miałby podobne? Dorzućmy do tych prowizorycznych rachunków jeszcze jeden element: Polska, będąc w Unii Europejskiej, jest beneficjantem unijnych funduszy. Elżbieta Bieńkowska, minister rozwoju regionalnego podała, że lata 2007-2013 to okres, w którym do Polski napłynie z Unii 270 mld zł. To dało - jak podkreśla pani minister - setki tysięcy inwestycji. I zwiększyło PKB naszego kraju nawet o 0.9 proc. Co opowiadałby minister Rostowski, gdyby tych środków Polska nie miała? Jakie byłoby bezrobocie? Jaki wzrost PKB? Zerowy. Czerwona wyspa. Recesja. Po co więc minister Rostowski opowiada głupoty, jak to rządy SLD i PiS nie radziły sobie z bezrobociem, a on radzi sobie świetnie, skoro ma pieniądze, o których poprzednicy mogli pomarzyć, no i Polacy sami zdejmują rządzącym ciężar, kupując bilet w jedną stronę? Znam odpowiedź na to pytanie: dlatego, żeby zakrzyczeć. A także dlatego, że czuje się bezkarny. W normalnie funkcjonującym kraju minister finansów, który by tak lekko podchodził do publicznej debaty, opędzał ją byle czym, następnego dnia rozjechany byłby przez wszystkie media. Nikt by mu nie darował, bo od człowieka, który trzyma nasze pieniądze, wymaga się poziomu. A tu cisza. Fiat zwalnia w Tychach, co uderza nie tylko w miasto, ale i w poddostawców - mamy jakieś przebąkiwanie. Śląskie koleje przestały działać, paraliżując wielomilionową aglomerację - gdzieś mignęła taka informacja. Trwa humorystyczna przepychanka między Rostowskim a Tuskiem - czy Polska szykuje się do wejścia do strefy euro czy nie? Ten pierwszy mówi, że już nie, ten drugi - że owszem. Lecą sobie słowa... Leszek Balcerowicz jest twardym krytykiem ministra Rostowskiego, mija go z liberalnej strony i nie szczędzi razów. Słuchałem jego ostatnich wypowiedzi - nic nowego, choć uderzyła mnie niechęć do państwa i wiara w prywatne. "Państwo jest złym inwestorem!" - wołał Balcerowicz. No to spójrzmy na świat - współczesny kapitalizm to nie są rodzinne firemki, w których tata jest kierownikiem produkcji, mama siedzi na kasie, a syn zajmuje się sprzedażą. Współczesny kapitalizm to wielkie korporacje, zjadające się nawzajem. Posłuchajcie, co mówią ludzie tam pracujący - że w socjalizmie było więcej rozwagi i gospodarności niż w tych molochach. Informacje o ich bankructwach albo o miliardowych stratach, o ich głupich inwestycjach, są stale obecne w mediach. I często okraszone informacją, że ten bankrut wyciąga łapę do państwa. O pomoc. Czego przykładem jest General Motors. A u nas? Miliard złotych chcą linie lotnicze LOT. Na tle oderwanych od rzeczywistości decyzji szefów korporacji, inwestycyjne przedsięwzięcia tzw. sfery publicznej nie prezentują się źle. Mają też tę przewagę - są pożyteczne. Wolę "orliki" od kolejnej konsoli Playstation, wolę warszawski park fontann czy Centrum Nauki Kopernik od salonu gier. Innymi słowy: nad kapitalizmem trzeba panować, bo inaczej przerobi nas na kotlety. I te debaty - jak nie dać się kapitalizmowi, a jednocześnie zachować konkurencyjność - toczą się w całej Europie. To znaczy, nie w całej, bo na pewno nie toczą się w Polsce. Przytaczam tych kilka przykładów - o bezrobociu, o euro, o inwestycjach - tylko po to, by pokazać, jak bardzo Polska odjechała. Jak wiele toczy się wokół nas naprawdę ważnych spraw, i jak my to wszystko zbywamy. Bo media zgłupiały. One albo informują o piersiach jakiejś celebrytki, albo o Jarosławie Kaczyńskim i jego kolejnej złotej myśli. Zgłupieli dziennikarze - bo zachowują się jak na wojnie. Jedni bronią więc "prawdy" (czyli Jarosława i smoleńskiej mgły), a drudzy bronią nas przed Jarosławem i jego (iluzorycznym) powrotem do władzy. Więc i jedni, i drudzy zajmują się obijaniem wroga, a nie recenzowaniem tego, co naprawdę ważne. Wybierają to, co jest łatwe, nie wymaga wielkiego wysiłku i rodzi przyjemne poczucie dobrze wypełnionego obowiązku wobec własnego stada. Żołnierze XXI wieku... "Nigdy nie kłamiemy tyle, co przed wyborami, podczas wojny i po polowaniu" - mawiał sto lat temu Georges Clemenceau, wielki francuski premier, nazywany "Tygrysem". No to mamy trzy w jednym - i wojnę, i permanentną kampanię wyborczą, i polowanie z nagonką zarazem.