Oto bowiem imperium budowane przez Jarosława Kaczyńskiego zachwiało się na skutek nieposłuszeństwa Andrzeja Dudy. On zawetował dwie ustawy sądowe, które miały doprowadzić do ostatecznego podboju sądów. Innymi słowy, wasal opóźnił działania, przez co zatrzymał ofensywę. Po wecie nastąpił w PiS-ie okres krótkiego chaosu. Kaczyński naradzał się ze swoimi współpracownikami. W końcu, po dwóch dniach milczenia, ruszył do działania. Po pierwsze, udał się do księdza Tadeusza Rydzyka - co pokazuje, czyje poparcie jest dla niego najważniejsze. Potem, jak dobry pan, ogłosił, że Andrzej Duda bynajmniej nie zdradził, tylko się pomylił. A za pomyłki karać nie można, trzeba tylko cierpliwie poczekać, aż ten ktoś swój błąd naprawi. Kaczyński dał więc Andrzejowi Dudę szansę, na wycofanie się ze złej drogi. Drugą. Pierwszą dał mu w poniedziałek, kiedy to do prezydenta wprost z Nowogrodzkiej, czyli siedziby PiS, przyjechali Beata Szydło, Stanisław Karczewski i Marek Kuchciński, z prostym przesłaniem - "Jarek daje ci godzinę na zmianę decyzji". Ale to żądanie zostało odrzucone. Więc teraz Kaczyński zmiękcza Dudę w inny sposób. Na dobrego i złego policjanta. Marek Suski mówi więc z jednej strony, że wyobraża sobie, że kandydatem PiS na prezydenta w roku 2020 będzie nie Duda, lecz Beata Szydło. A inni, jeszcze pomniejsi pisowcy wołają, że zdrada, hańba i w ogóle. Z drugiej strony Jarosław Kaczyński studzi nastroje - nic się nie stało, poczekajmy, na pewno się dogadamy, weźmiemy i sądy, i inne sprawy też wspólnie załatwimy. Jakie? O tym za chwilę. Słowa Kaczyńskiego nie są czymś szczególnym. On inaczej mówić nie może. Po pierwsze, dlatego że nie ma żadnych narzędzi, żeby Dudę zmusić do pożądanych działań. Może go tylko straszyć odrzuceniem przez PiS, że partia go nie poprze (za trzy lata) w wyborach. Albo brać pod włos, i zapewniać, że nic wielkiego się nie stało. Że było, minęło. Zwłaszcza, że - po drugie - mówił nie tylko do Dudy, ale też do swojego obozu, do PiS-u. A ten komunikat musiał być prosty - Jarosław K. panuje nad sytuacją, i ma plan. Więc za chwilę wszystko wróci do niedawnego Drang nach Osten, no i wytyczone będą nowe kierunki podbojów - media, służby specjalne, uniwersytety... Żeby władza będzie miała jeszcze więcej władzy. Tylko trzeba trzymać się Jarosława. On sam zresztą konieczność jedności mocno podkreślał. Jedności - czyli posłuszeństwa. Tak to jest w polityce, że gdy imperator słabnie, ma kłopoty, to głowy podnoszą różni książęta i hrabiowie, licząc, że polepszą sobie pozycję. Więc i tak w PiS-ie jest, mimo że Kaczyński apeluje o jedność. O Dudzie już wiemy. Drugi swe emancypacyjne ciągotki ujawnił Jarosław Gowin, mówiąc, że poprze weto Dudy. No i do gry wszedł również Zbigniew Ziobro. Ten, który z racji funkcji przejmować miał sądy, i został powstrzymany. Więc najpierw jego wiceministrowie zaatakowali Dudę, a teraz ataku dokonał on sam, mówiąc w wywiadzie: "albo prezydent przejdzie do historii jako, wcale nie przesadzam, wielka postać, jako jeden z przywódców dobrej zmiany, jako człowiek, który przyczynił się do budowy silnego, uczciwego polskiego państwa, albo polegniemy. Pierwszy polegnie pan prezydent i co najwyżej będzie mógł się w przyszłości cieszyć rolą młodego komentatora z własną ochroną. To jest w finale wybór między wielkością a groteską". Nie czarujmy się, ten ton nie zachęca do współpracy. Jest wezwaniem do kapitulacji - albo ugniesz się, albo cię zniszczymy. Po co Ziobro tak mówi? Co chce tymi słowami załatwić? Przecież Kaczyński już się wypowiedział... Uważa, że Duda jest tak strachliwy, że się przestraszy i ulegnie? Ziobrze? Być może tak jest... Ale raczej stawiałbym na coś innego - że Ziobro wyczuł, że to jest znakomity moment na wybicie się na niepodległość, na zerwanie smyczy, na której trzymał go Kaczyński. Dlatego chce stanąć na czele wojny o sądy. W tej wojnie chce być naczelnym wodzem. Wie, że na tym zyska. Tak jak Antoni Macierewicz zbudował swoją pozycję jako główny wódz wojny o "smoleńską prawdę", tak teraz Ziobro znalazł swoją krucjatę. I Jarosław Kaczyński tylko będzie mógł mu klaskać. Bo gdyby go wyrzucił, byłoby to dla wyborców prawicy niezrozumiałe. Jak to - odsuwa takiego PiS-patriotę? Dla Ziobry, w tej kalkulacji, jest już nawet obojętne, czy nowe ustawy sądowe (które zaproponować ma Duda) będą bliskie tym zawetowanym, czy też nie, obojętne jest mu też, czy będą uchwalone. Ważne, żeby wołać - walczę o radykalną zmianę w sądach, jestem wodzem tej walki! Macierewicz też przecież nic w sprawie katastrofy smoleńskiej nie zwojował, Jarosław Kaczyński chyba już nawet nie ma siły co miesiąc ogłaszać, że prawda za chwilę ujrzy światło dzienne, a i tak w PiS-ie biją mu pokłony. Dlaczegóż więc Ziobro ma nie być takim rycerzem? Tak oto, przy pierwszym wstrząsie, PiS zaczął Kaczyńskiemu szumieć. Podnieśli głowy różni książęta, baronowie. Oczywiście, taką sytuację Kaczyński ma nie pierwszy raz, już zresztą dał znać jak będzie sobie z nią radził - stanie na czele nowych wojen. Zapowiedział je - po wakacjach przyjdzie pora nie tylko na sądy (kolejna próba), ale i na media prywatne, i na służby specjalne. PiS działa więc jak dobry, bolszewicki walec - przejmuje kolejne obszary władzy. Napędza się kolejnymi podbojami. Zwróćmy uwagę, Kaczyńskiego nie interesują sprawy, na przykład, służby zdrowia, szkolnictwa wyższego, czy konkurencyjności gospodarki. Jego interesuje tylko władza, tylko te jej instrumenty, za pomocą których może kontrolować ludzi - sądzić ich, wymierzać im karę, kontrolować ich działania, wtłaczać im do głów, co słuszne a co nie. Jakby to nie zabrzmiało - niewiele chyba zrozumiał z lipcowych protestów, że wyprowadza ludzi na ulice, także tych nieinteresujących się wcześniej polityką, że pcha kraj w kierunku wielkiego konfliktu. Weto Dudy Polskę uspokoiło. Ale to PiS-owi nie pasuje, oni zapowiadają kolejne wojny, już się ciesząc, że "będzie twardy opór, który trzeba będzie złamać". Tak, jakby to co stało się w lipcu było tylko przygrywką do jeszcze bardziej bezwzględnych działań. Robert Walenciak