Zwyczaje z Dzikiego Zachodu do Polski nie dotarły. Dziś polityczna bijatyka obejmuje dziennikarzy, dziś to ich się poniża, atakuje, oni są żołnierzami, którzy toczą bitwy ramię w ramię z politykami. Po części jest to zrozumiałe, po części - nie. Nie jestem naiwny, nie wierzę w opowiastki o mediach w pełni niezależnych, w których pracują dziennikarze-arbitrzy, potrafiący rozsądzić, kiedy polityk błądzi, a kiedy nie. To model teoretyczny, który nie istnieje. Praktyka jest taka, że media mają swoje interesy, dziennikarze mają swoje poglądy, ten czy drugi jednych lubi bardziej, innych mniej, błędów jednych nie dostrzega, błędy drugich rozdmuchuje. Tak wygląda rzeczywistość, i to jest w porządku, pod warunkiem, że zachowane są dwie zasady. Po pierwsze, dziennikarze polemizując między sobą, przynosząc różne informacje, nie mogą kłamać. Bo wtedy debata traci sens. Nie przeszkadzają mi publicyści, którzy mają inne ode mnie poglądy, i szarpią i ludzi i wartości, które cenię. Pod warunkiem, że nie konfabulują, nie przekraczają granic przyzwoitości. Po drugie, musi być zachowany pluralizm mediów. Gdy jest ich wiele, gdy prezentują różne punkty widzenia, opinia publiczna nie jest skazana na jeden przekaz. Jedni przemilczą, napiszą drudzy. Do tego sklepu, w którym robimy zakupy, różni dostawcy przywożą różny towar. Pluralizm mediów to podstawa debaty i demokracji. Dlatego wszyscy autokraci zaczynają od tego, że łapią media za twarz, żeby żaden głos krytyki nie wychodził na zewnątrz. Otóż te dwie zasady są coraz częściej naruszane. Kłamstwo w przestrzeni publicznej zaczyna funkcjonować na równi z prawdą. Kłamstw kłamca nie odwołuje. Jak więc w takich warunkach debatować? A przede wszystkim, coraz bardziej zagrożony jest pluralizm mediów. Wojna, którą prowadzą dziennikarze z dziennikarzami, politycy z dziennikarzami, zmierza do tego, że jedna ze stron chce unicestwić drugą. I rośnie dla takich rozwiązań społeczne przyzwolenie. Społeczeństwo, wkręcane w wojnę polityczną, też zaczyna przyjmować logikę swój-obcy. Swoich oklaskuje, obcych nienawidzi. Skąd biorą się te postawy? Znajomi socjologowie podpowiadają mi, że w Polsce w coraz większym stopniu funkcjonuje tzw. teoria echa, to znaczy widownia ogląda te programy, które potwierdzają jej punkt widzenia. Ogląda więc, żeby w swoim przekonaniu się utwierdzić, zamknąć. Przy tym, te programy powinny emocjonalnie atakować tych drugich. Bo widz nie tylko chce mieć potwierdzenie swojej przenikliwości, i tego, że nie jest w swych poglądach sam, ale i chce emocjonalnego przeżycia, to znaczy chce się pozłościć na niegodziwość tych innych. Że jeszcze ich nie aresztowali, że jeszcze chodzą po ziemi. Chyba nie muszę dodawać, że ten trend zabija dziennikarstwo. Te media, które są miejscem refleksji, namysłu, zderzenia opinii, ustępują miejsca prostej propagandzie. Suweren chce, suweren ma. No i ten trend to przyzwolenie na glajszachtowanie mediów. Co bardzo podoba się politykom. Ich marzeniem są media jedzące im z ręki, podporządkowane, chwalące ich, gromiące wrogów. Politycy wiedzą, że to klucz do politycznej długowieczności. Spójrzmy na Rosję Putina, Węgry Orbana czy Turcję Erdogana. Tam krytyczni wobec władzy dziennikarze zepchnięci są na margines, króluje dworskie dziennikarstwo, sławiące sukcesy wodza. Schemat propagandy wszędzie jest taki sam - oto jest władza, która wstała z kolan, które reprezentuje narodowe interesy. A to nie podoba się wrogom - więc oni knują, rzucają kłody pod nogi, wspierają wewnętrzną agenturę (czyli opozycję). W tej wielkiej walce wybór jest więc tylko jeden - albo jesteś z władzą, albo z wrogami ojczyzny. Więc nie ma tu miejsca na niezależne dziennikarstwo, na niezależną debatę. Inter arma silent leges. Każda krytyka władzy, to działanie antypaństwowe. Dlatego dziennikarze albo zmienili zawód, albo siedzą po więzieniach. Taka sytuacja, oprócz jednostkowych tragedii, ma też szersze konsekwencje. Wolne media pozwalają patrzeć władzy na ręce, wyciągają i nagłaśniają to, co władza chciałaby ukryć. O nagrodach dla ministrów, które przyznał sobie PiS byśmy w ogóle nie wiedzieli, czy też wiedziałaby o tym garstka, za pośrednictwem mediów społecznościowych. O zarobkach w spółkach skarbu państwa - również. O chorobie Jarosława Kaczyńskiego wiedzielibyśmy tyle, co powiedziała nam Beata Mazurek. Nie mielibyśmy pojęcia jak władza podnosi podatki. A poseł Pięta mógłby dalej podtrzymywać swoje znajomości, bez obawy, że ktoś o tym się dowie. W takim systemie, gdzie media są pod butem, władza się degeneruje, bo czuje się bezkarna. Ministrowie, posłowie, działacze obozu władzy nie muszą liczyć się z opinią publiczną, bo są przed jej wścibstwem i jej ocenami chronieni. W zasadzie liczyć się tylko muszą z wodzem, bo jego łaska i niełaska jest decydująca, no i z tymi, którzy wodza informują - wąskim kręgiem jego zaufanych i bezpieką. Tam gdzie są niezależne media ważniejsza jest opinia publiczna, gdzie ich nie ma - dwór i bezpieka. Przekładając to na sytuację w Polsce - lepiej mieć media wrogie, wredne, nieobiektywne (a takie w naszym kraju dominują), niż tylko swoje, przymilne. Ale PiS myśli inaczej, Krzysztof Czabański, szef Rady Mediów Narodowych już zdążył powiedzieć, że media komercyjne są trzymane na krótszym pasku niż te w czasach PRL. Że są antypolskie i opozycyjne. I że wzorem są media publiczne, bo przedstawiają rację rządzących i prezentują polską rację stanu. Czabańskiemu myli się racja stanu z partyjnym interesem, i to mnie nie dziwi. Myślę zresztą, że podobnie myśli 99 proc. PiS-u. Oni zresztą już zapowiadają, że biorą się za media, że do Sejmu trafi wreszcie projekt ustawy je "repolonizujący". Żeby była jasność - nie wróżę temu projektowi powodzenia, PiS jest już za słaby, by skutecznie mógł go przeprowadzić od początku do końca. Czyli skutecznie. Tu groźniejsza będzie awantura, która nieuchronnie się pojawi. Bo jej ofiarą będziemy my, dziennikarze. To my-pianiści będziemy skakać sobie do gardeł, a Kaczyński i Schetyna będą bić brawo.