Tak właśnie było 11 listopada. Stało się wszystko to, co miało się zdarzyć. Można wyliczać po kolei. Po pierwsze, od tygodni bębniono, że najważniejszy będzie marsz narodowców, i że on medialnie przykryje państwowe uroczystości. I tak się stało. Owszem, władza próbowała wyrwać się z tej pułapki - ale się nie wyrwała. Marsz był wielki, liczył 200-250 tys. uczestników. Ale tak się zdarzyło, że został podzielony na dwie części, z powodu, jak tłumaczył minister Brudziński "buforu bezpieczeństwa". Więc wyszło dla władzy jak najgorzej - bo z jednej strony ta pisowska część na tle reszty wyglądała bardzo rachitycznie. Widać było, że chcą się przykleić, ale nie wiedzą jak. A z drugiej strony, przykleili się wystarczająco, by światowe media relacjonowały, że premier i prezydent szli w marszu skrajnej prawicy. Ech, PiS chciał cnotę zachować i pieniążek zarobić, a zdarzyło się dokładnie odwrotnie... Skąd ta porażka władzy? Ano ze słabości i krętactwa. Z narodowcami PiS łączy dziwna symbioza. Ni to współdziałanie, ni to rywalizacja. Rzecz w tym, że PiS już dawno utracił zdolność mobilizowania dużych rzesz społecznych, a narodowcy, przeciwnie, tę zdolność posiadają. Przynajmniej 11 listopada, kiedy organizują Marsz Niepodległości. Więc władza chciała im go zabrać. Prezydent i premier mieli nadzieję, że przejmą marsz, że narodowcy zwiozą ludzi, a oni staną na ich czele. Tym samym piekąc dwie pieczenie przy jednym ogniu - pokazując Platformie jak ich naród kocha, no i podporządkowując sobie pokaźny odłam prawicy. Nic takiego się nie stało. Narodowcy nie ustąpili ani o krok, i byli górą. Miało to swoje konsekwencje. Marsz był więc z jednej strony biało-czerwony, ale był też brunatny. Ha! Słyszę już te głosy, że nie wolno wszystkich wrzucać do jednego worka, że ludzie przyszli patriotycznie zamanifestować, i żadni z nich nacjonaliści. Teoretycznie jest to prawda. Jeżeli na marszu było 250 tys. uczestników, to tyle na narodowców nawet nie głosuje. Oni biorą około 200 tys. głosów w skali kraju. Politycznie są jednoprocentowym karłem. Ale akurat 11 listopada to oni grali pierwsze skrzypce. I to jest mydlenie oczu, że różne brunatne akcenty marszu to był margines, robota jakiś nieodpowiedzialnych grupek, które nie wiadomo skąd tam się wzięły. Otóż - wiadomo. Marsz organizowały środowiska ONR, Ruchu Narodowego, Młodzieży Wszechpolskiej. I to one odpowiadają za spalenie flagi Unii Europejskiej, za skandowane hasła, za to, że w marszu szli włoscy neofaszyści, itd. Chwalą się zresztą tym w sieci - mają sukces, zrobili, co chcieli. Więc nie był to margines imprezy - ale jej cel. A ci inni co na marsz przyszli, żeby zamanifestować patriotyczne uczucia, żeby być w ważnym miejscu, czasami z ciekawości, czasami żeby pokazać, że są ogólnie z prawicą, ta zdecydowana większość? Oni zatańczyli na ich weselu. I byli świadkami, jak na widok baneru Obywateli RP "KonsTYtucJA" młodzież krzyczy patriotycznie "ch... wam w d...", "prostytucja", "zboczeńcy". I skanduje: "a na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści" i "raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę". Co jest jakąś ironią historii, bo akurat twardy trzon Obywateli RP tworzą antykomunistyczni zadymiarze z końcówki lat 80. Właśnie tacy, co 30 lat temu skandowali o liściach i czerwonej hołocie... Tylko wtedy za takie okrzyki można było trafić na dołek, i ogólnie mieć przemoczone, a dziś to zabawa... Odłóżmy na bok nasze lokalne sprawy, spójrzmy na sprawę szerzej. Tydzień temu pisałem, że 11 listopada w świat pójdzie prosty przekaz. Oto w Paryżu światowi przywódcy, Macron, Trump, Putin, Merkel, godnie świętują zakończenie I wojny światowej, i wspólnie deklarują wolę pokoju, odrzucają nacjonalizm, itd. A w Warszawie mamy zadymy i marsz nacjonalistów, brunatnych z całej Europy, i bijącą grozę. No, wielkiej grozy nie było. ABW i Straż Graniczna zachowały czujność, jak poinformowano, około 100 działaczy skrajnej prawicy przed 11 listopada zatrzymano, a 400 obcokrajowców, ze Szwecji, z Ukrainy, z Rosji, do Polski nie wpuszczono. Możemy sobie tylko wyobrazić, jak wyglądałby marsz, gdyby tych pół tysiąca dotarło do Warszawy. Ale przecież i to co się zdarzyło, wystarczyło, by nasycić świat odpowiednimi obrazkami. Właśnie takimi - chłopak w kominiarce z racą w ręku, paląca się flaga Unii, skandujący tłum z flagami. I krótki tytuł, że polscy liderzy maszerowali ze skrajną prawicą w Dzień Niepodległości. Miała być dzika Polska - i taka została pokazana, z pisowcami na czele. Władza w tę pułapkę weszła. Wszedł w nią Mateusz Morawiecki, który najpierw, w telewizyjnym wystąpieniu z okazji Dnia Niepodległości, miał za plecami dwie flagi, biało-czerwoną i europejską. I zaklinał, że Polska chce silnej Unii, że żaden polexit i w ogóle. Co po tym przekazie, skoro na marszu, który firmował swoją twarzą, wołano precz z Unią i spalono unijną flagę? Andrzej Duda - to on dał swoją twarz marszowi. Ale zaliczył i inne wpadki. Pierwszą, mówiąc, podczas odsłonięcia pomnika Lecha Kaczyńskiego, że był najwybitniejszym polskim politykiem od czasów Józefa Piłsudskiego. Ja rozumiem, że Duda rozpaczliwie walczy o względy Jarosława Kaczyńskiego, ale jest gdzieś granica przyzwoitości i dobrego smaku... Tę granicę przekroczył po raz drugi, lokując Donalda Tuska, przewodniczącego Rady Europejskiej, podczas uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza, gdzieś w czwartym rzędzie. I nawet nie wymieniając go w swoim powitaniu. To było małe i niemądre. Bo krzywdy Tuskowi nie wyrządził, za to sam się ośmieszył. No i warto wspomnieć jeszcze jednego ośmieszonego - to szef MSW Joachim Brudziński, któremu przed 11 listopada zbuntowała się policja, i poszła na L4. Ostatecznie, udało się jakoś sprawę zażegnać, pieniądze się znalazły. Ale przekaz jest oczywisty - Joachim, ty już policjantami nie rządzisz. Skończył się więc czas świętowania, i PiS wychodzi z niego, jakby dostało racą w twarz. Już naród wie, że to formacja bez zdolności organizacyjnych. Rozbałaganiona. Pękająca - przed narodowcami, przed policjantami, już nie kreująca politycznych wydarzeń, ale poddająca się fali.